piątek, 31 października 2014

1. Kręgi na wodzie

Po opublikowaniu w Magazynie „Głosu Szczecińskiego” kilkudziesięciu odcinków „Galicyjskiego brulionu” spotkałem się z zarzutami, że w tych moich tekstach zabrakło opisów krajobrazów. Muszę się więc przyznać, że sam podczas lektur różnych, nawet najznakomitszych dzieł opuszczam ich fragmenty z takimi właśnie, na ogół nudnymi opisami i czym prędzej staram się dowiedzieć, do czego autor zmierza. Pisząc swoje wspomnienia unikałem opisywactwa, aby nie nużyć zbytnio czytelników. Poza tym musiałem się liczyć z ograniczeniem miejsca na łamach gazety. Powiedziano mi, że poszczególne publikacje nie mogą przekraczać dwóch stron maszynopisu. Oczywiście, trudno było przestrzegać ściśle tej normy, bo niektóre z poruszonych przeze mnie tematów wymagały szerszego omówienia. Zawsze jednak starałem się pisać zwięźle i wcale tego nie żałuję. Tę formę moich wypowiedzi doceniło zresztą wielu czytelników, którzy w listach i telefonicznie zachęcali mnie do kontynuowania dzieła. Sympatycznemu dopingowi zawdzięczam, że te niewielkie teksty złożyły się w sumie na książkę.
Nigdy przedtem nie przypuszczałem nawet, że będę mógł opublikować cokolwiek na temat moich rodzinnych stron, znajdujących się za południowo-wschodnią granicą Polski. Był to – jak wiadomo – temat tabu. Można było wprawdzie coś przemycić ze szkodą dla pełnej prawdy, ale mnie takie pisanie nigdy nie interesowało. Moje najwcześniejsze wspomnienia z lat dziecinnych pozostawały więc przez półwiecze jakby w uśpieniu. Stanowiły jednak ważny czynnik mojego „życia wewnętrznego” i dopiero teraz mogłem wydobyć niektóre z nich na światło dzienne.
Niech mi wybaczy przebywający już w zaświatach noblista François Mauriac, że ośmieliłem się użyć słów, które nawiązują do jego „Nowego pamiętnika życia wewnętrznego”. Ta książka, napisana pod koniec życia jej autora, dodawała mi odwagi przy pisaniu i publikowaniu moich wspomnień. Przypadło mi do przekonania zwłaszcza jedno zdanie: „Ta część naszej istoty, która się nie starzeje, dziecinne serce, które zachowujemy do ostatka, odnajdywało znaki orientacyjne w świecie teraz obcym i wrogim”.
Daleki byłem od chęci naśladowania tego wspaniałego pisarza, który świadom swojej wielkości mógł pisać o wszystkim, o czym pomyślała głowa. Jeśli jego po mistrzowsku napisana proza przypomina jakiś wartko płynący strumień, to moje niewielkie rozmiarami fragmenty wspomnień porównałbym raczej do kręgów na wodzie, które powstają po wrzuceniu do niej drobnych kamyczków.
Sam widzę jednak, że brakuje w tych moich dziełkach jakiegoś szerszego rozmachu, ale nie chcę już ich zmieniać. Gdyby chodziło o opisy przyrody i zapamiętane z dziecinnych lat miejsca, to obawiam się, że byłoby to wkraczanie w świat zupełnie już nierzeczywisty. Myślę więc, że dobrze się stało, iż nie uległem żadnym pokusom tego rodzaju. Moja powściągliwość w tym względzie była zresztą reakcją na dość przykre doznania sprzed dwudziestu lat. Odwiedziłem wówczas Stryj i jego okolice. Pierwsze kroki skierowałem na ulicę Dobrowlańską. Mieszkańcy znajdującej się tam kamienicy, w której przeżyłem kilka swoich dziecinnych lat, byli podczas tej mojej wizyty nieobecni. Poszli pewnie do jakiejś pracy, a młodzież przebywała chyba w szkołach, bo wszystkie okna były pozamykane. Pomyślałem, że tym spokojniej będę mógł przyjrzeć się swoim starym miejscom zabaw wokół domu. Postałem chwilę na skraju pustego podwórza, na którym urządziłem kiedyś z bratem bieżnię do skoków w dal i coś mnie powstrzymało przed wejściem na ten niby dobrze mi znany teren. Uświadomiłem sobie nagle, że świat, za którym tęskniłem od marca 1945 roku, od chwili wyjazdu na Zachód, po prostu przestał dla mnie istnieć, a to, co tam zobaczyłem, było tylko jakąś fantasmagorią. Zerknąłem na zmatowiałe, chyba dawno niemyte, szyby w oknach mojego mieszkania i bez żadnych wahań opuściłem to zupełnie mi już obce miejsce.
Postarzałem się, ale wciąż wracam myślami do przeżyć związanych z tym miastem. Często, gdy się budzę i zbieram siły, aby wstać z łóżka, przypomina mi się pewien wiosenny poranek. Wszyscy jeszcze spali, a ja zapragnąłem znaleźć się natychmiast na wolnej przestrzeni poza domem. Wybiegłem na podwórze, poczułem miłe ciepło promieni słońca, osuszających rosę na trawie. Spojrzałem na kwitnące w sadzie młode drzewa wiśniowe i przeniosłem wzrok na okryte jeszcze śniegiem zbocza Karpat. Miałem wówczas pięć lat i chyba po raz pierwszy w moim życiu pomyślałem, że świat jest piękny.
Teraz sobie przypominam, że moje wcześniejsze obserwacje napawały mnie czasem lękiem. W pewne późne, zimowe popołudnie stałem z matką przy oknie oczekując powrotu ojca. Wyczuwałem jej niepokój. Nagle moją uwagę zwróciła wrona, sadowiąca się na gałęzi stojącego w pobliżu drzewa. Była to okryta śniegiem sosna. Wiem, że pojawienie się wrony, kruka czy gawrona traktowane jest przez niektórych ludzi jako zły znak. Matka przygarnęła mnie do siebie. Pomyślała chyba o jakimś grożącym nam niebezpieczeństwie. Ojciec wrócił do domu i przez kilka lat nic poważnego nie zakłóciło naszego spokoju. „Zła wróżba” spełniła się dopiero w listopadzie 1939 roku. Ojciec wrócił wówczas z Węgier, gdzie przebywał w obozie dla internowanych. Przedarł się przez ośnieżone góry, aby być razem z nami. Uważał, że nic mu nie grozi w okupowanym przez Rosjan kraju, ale się pomylił. Wkrótce został aresztowany i już nigdy nie dał nam żadnego znaku życia.
Mój świat znajdował się też w Rajłowie, oddalonym o niewiele kilometrów od Stryja. Tam, w gospodarstwie rolnym moich dziadków, wstawało się z łóżek o świcie. Wychodziłem wówczas na skraj sadu i czekałem na wschód słońca. Było to ogromne, czerwone koło, wyłaniające się z grubej warstwy mgły. Ta, jakby teatralna odsłona, odbywała się przy wtórze dźwięcznych głosów wzlatujących pod niebo skowronków. Tak pięknych wschodów słońca w żadnym innym miejscu na ziemi nie widziałem.
Obcując z przyrodą w Rajłowie nauczyłem się doceniać jej piękno, ale poznałem też jej ciemne strony. Nawet teraz, gdy wysuwam spod kołdry stopy, to waham się czasem przez moment i zaraz przypominam sobie pewien poranek w Rajłowie. Na podłodze przy moim łóżku usadowił się uzbrojony w groźny kolec niedźwiadek zwany też skorpionem. Nic jeszcze nie wiedziałem o tych niezbyt miłych zwierzątkach. Wyczułem jednak, że nie należy ich lekceważyć. Od tego spotkania z niedźwiadkiem przestałem chodzić boso, tracąc przez to wiele przyjemności. Lubiłem bowiem mieć pod stopami rozgrzaną słońcem ziemię albo trawę pokrytą zimną rosą.
Z mieszanymi uczuciami przyglądałem się biesiadującym na łąkach bocianom. Te piękne ptaki nie miały litości dla zjadanych przez siebie żab. Podobnie bezwzględne były też lisy. Kiedyś po zapadnięciu zmroku usłyszałem przeraźliwy pisk zająca, wytropionego w jakiejś bruździe przez takiego właśnie sprytnego drapieżnika. Nocne ciemności wywierały na mnie duże wrażenie, gdyż skrywały wiele napawających mnie lękiem tajemnic, ale zawsze ociągałem się z pójściem do łóżka i nasłuchiwałem wieczornych koncertów wodnego ptactwa, które uwiło sobie gniazda wśród trzcin i sitowia rozlewiska, utworzonego przez płynącą meandrami Kłodnicę.
Podziwiane kiedyś przeze mnie sielskie widoki w Rajłowie też już nie istnieją, o czym przekonałem się podczas krótkiego, motocyklowego wypadu do tej wsi w czasie mojej wizyty w Stryju. W miejscu biednych, glinianych, ale schludnie utrzymanych chałup z dachami krytymi słomianymi strzechami, stały zbudowane z cegły, same w sobie dość ładne, jakby miejskie domki jednorodzinne. Cała ta kołchozowa kolonia tonęła w błocie zmieszanym z jakimiś odpadkami. Pojechałem o kilometr dalej, szukając domostwa moich dziadków. Ujrzałem tam tylko resztki komina i pieca chlebowego. Na polu, po wschodniej stronie tego byłego gospodarstwa, gdzie jako dziecko podziwiałem wyłaniające się z porannych mgieł słońce, ujrzałem las metalowych konstrukcji. Były to wieże wiertnicze. Dokopano się tam do nafty, której występowania w tym rejonie domyślaliśmy się obserwując tłuste plamy na powierzchni nisko położonego rozlewiska Kłodnicy.
Jeśli jest tam pod ziemią jakieś bogactwo, to z pewnością z niego nie skorzystam. Mogę sobie tylko wspominać moje dawne rajłowskie czasy, podczas których przeżyłem jako dziecko kilka do dziś ważnych dla mnie chwil.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

Edwin Walter (na kucyku) z bratem Zdzisławem w Rajłowie 1938 r.
Edwin Walter ze starszym kuzynem, Stryj 1938 r.





Edwin Walter z mamą i ciocią, Stryj



Edwin Walter w Rajłowie