niedziela, 27 września 2015

35. Bez cenzury

W 1939 roku Mikołaj J., będąc kilkunastoletnim chłopakiem, po raz pierwszy pomyślał z sympatią o Polakach. Stał właśnie przy drodze, po której uzbrojeni strażnicy prowadzili wziętych do niewoli oficerów Wojska Polskiego. Ludzi zachowujących się z tak wielką godnością w beznadziejnej dla nich sytuacji nigdy przedtem ani też nigdy później nie widział.

Powyższe słowa opieram na wyznaniach Mikołaja, z którym spotkałem się pod koniec lat siedemdziesiątych. Ten były lotnik na miejsce swojego stałego zamieszkania wybrał Lwów. Żyjąc wśród wspaniałych zabytków tego miasta, stał się zdeklarowanym miłośnikiem polskiej kultury, czym narażał się nie tyle władzom sowieckim, co zamieszkałym we Lwowie Ukraińcom. Występujące czasem na scenie lwowskiego teatru polskie zespoły artystyczne obdarowywał wielkimi naręczami kwiatów. Postępował tak, chociaż wiedział, że spotkają go za to szykany drobnych ukraińskich urzędników, którymi obsadzone były biura gospodarki komunalnej. Wolał jednak znosić niewygody w nigdy nieremontowanym mieszkaniu, niż zrezygnować z demonstrowania swojego polonofilskiego nastawienia. Nie ograniczał się zresztą do wręczania kwiatów polskim artystom. Był też konsekwentnym obrońcą zabytków. Interweniował w różnych instytucjach, gdy spotykał się z przejawami celowej dewastacji kościołów i innych budowli o wartości historycznej.

Za tę działalność próbowano go ukarać w inny jeszcze sposób. Odmawiano mu wydania zezwolenia na wyjazd do Polski, gdy zapragnął odwiedzić groby swoich kolegów poległych w czasie wojny. Musiał pojechać aż do Moskwy, aby otrzymać niezbędny dokument. Od tego czasu bywał częstym gościem w Szczecinie, o który walczył w 1945 roku jako członek eskadry nocnych bombowców. Były to liche, łatwe do zestrzelenia samoloty PO-2. Nic też dziwnego, że wielu zasiadających w ich kabinach spotkała śmierć. Mikołaj sam się dziwił, że uszedł z życiem z tych opresji.

O jego wojennych przygodach napisałem coś do „Głosu Szczecińskiego“ i tak zaczęła się nasza znajomość. Później, będąc przejazdem we Lwowie, wstąpiłem do Mikołaja na pogaduszki. Samochód wprowadziliśmy na niewielkie podwórze, zasłonięte od ulicy wysoką bramą, gdyż zdaniem mojego gospodarza znaczek „PL“ mógłby kogoś zbytnio zainteresować. Stenogram z naszej rozmowy z pewnością byłby dobrą podkładką do oskarżenia nas o działalność wywrotową. Mikołaj nie ukrywał bowiem, co sądzi o roli Rosjan wobec Polski i Ukrainy. Mówił z dezaprobatą, że nasz kraj jest traktowany przez nich jak kolonia, a to co się działo na Ukrainie nazwał okupacją spotykającą się z normalnym w takich warunkach życia ruchem oporu. Powiedział, że Ukraińcy się zbroją na różne sposoby. Jedni szlifowali noże z samochodowych resorów. Inni odbierali pistolety oficerom samotnie zapuszczającym się w ciemne uliczki. Informując mnie o tym, Mikołaj chciał chyba dać do zrozumienia, że stworzone przez Rosjan imperium już długo nie potrwa. W tych słowach było też zawarte – jak sądzę – ostrzeżenie dla Polaków, że nie mają po co wracać do Lwowa.

Jeśli Mikołaj jeszcze żyje, to z pewnością jest zdumiony zmianami, jakie pojawiły się na świecie. Ukraina bez walki stała się wolnym krajem, a Polacy myślą raczej o jednoczeniu się z zachodnią Europą, niż utarczkach terytorialnych ze wschodnimi sąsiadami. We Lwowie nie da się jednak zatrzeć śladów polskości i to nas może pocieszać.

Długo stać jeszcze będą gmachy Ossolineum, Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Jana Kazimierza. Nawet drobne detale, jak odkryta przeze mnie przypadkowo emaliowana tabliczka z polską nazwą ślepego zaułka naprzeciwko dworca kolejowego, przypominać będą, że Lwów został zbudowany przez Polaków. Na tej tabliczce widnieje napis: „Zamknięta“.

Wbrew temu, co się na ogół sądzi, Polacy zapisali się dobrze w pamięci wielu Ukraińców. Przekonałem się o tym, gdy z konieczności spędzałem noc wraz z podróżującą ze mną rodziną na leśnym parkingu pod Tarnopolem. Przy naszym namiocie zjawił się staruszek z psem na smyczy i powiedział, że możemy spać spokojnie, bo on zadba o nasze bezpieczeństwo. Rano, po wyjściu z namiotu, natknęliśmy się na miednicę, wypełnioną ofiarowanymi jabłkami, ale nasz dyskretny opiekun i dobroczyńca już się nie pokazał.

Z tej podróży zapamiętałem też inne, podobnie wzruszające spotkanie. Za Tarnopolem zauważyliśmy idącego szosą mężczyznę ze skrzynką wędlin na ramieniu. Zamierzałem odkupić od niego trochę kiełbasy, bardzo apetycznie wyglądającej, ale on nie odstąpił nam nawet kawałka tego specjału, tłumacząc się, iż te ukradzione przez niego wyroby przeznaczył na wesele syna. Nie pożałował mi jednak czasu na rozmowę. Pogadaliśmy dość długo i przyjaźnie o starych dziejach. Ukrainiec okazał się być żołnierzem Wojska Polskiego i żeby to udowodnić zaśpiewał pięknie kilka ułańskich piosenek. Przy pożegnaniu powiedział jakby z żalem, że za polskich rządów lepiej dbano tam o ziemię niż w czasie władzy radzieckiej. Na dowód tego pokazał nam widoczny z drogi ugór i niewielki kawałek ziemi obsianej gryką, zaznaczając, że te pola powinny tak jak dawniej rodzić pszenicę. Zachęcił nas jeszcze do odwiedzenia znajdującej się w pobliżu wsi Jagielnica. Spełniając jego zalecenie, zjechaliśmy z szosy i ujrzeliśmy okryty brązowym nalotem pałacyk obronny z czasów Jagiellonów, w którym urządzono przetwórnię tytoniu. Może właśnie dzięki temu, ten szacowny zabytek jeszcze istniał.

Edwin Walter

niedziela, 20 września 2015

34. Matka

Podczas walk o wschodnią Galicję sowieckie lotnictwo pojawiało się często nad Stryjem, w którym wciąż stacjonowały jakieś niemieckie wojska. Pewnego popołudnia obserwowałem z mojego podwórka długo trwającą walkę samolotów myśliwskich. Było to interesujące widowisko.

Prawie wszystkie naloty bombowe przesiedziałem w piwnicy naszego kilkupiętrowego domu. Powiadano, że w razie zawalenia się budynku nasz schron stałby się zbiorowym grobem, ale mimo to mieszkańcy osiedla zbiegali się podczas alarmów do naszej, zbudowanej z solidnych głazów piwnicy. Niektórzy mieli w niej prycze i legowiska z ułożonych na ziemi materaców. Inni przynosili tam krzesła. Jednemu z naszych sąsiadów skołatane nalotami nerwy odmówiły posłuszeństwa. Zdarzało się, że przy całkiem spokojnym niebie chował się do piwnicy i stamtąd nawoływał swoją żonę Mańkę, spokojnie gotującą obiad.

Najwięcej grozy budziły w nas długotrwałe nocne naloty. Baliśmy się huku eksplodujących bomb. Tym odgłosom towarzyszyło jeszcze bardziej groźne drżenie budynku. W szerokim korytarzu piwnicy ustawiony był ołtarzyk, słabo oświetlony kilkoma świecami. Klęczały przed nim kobiety wypowiadające polskie i ukraińskie modlitwy. Moja matka nie brała udziału w tych nabożeństwach. Przesiadywała na ustawionej pod ścianą ławie, obejmując ramionami mnie i mojego brata. Powiedziała nam kiedyś, że jeśli mamy zginąć, to niech to odbędzie się w jednym czasie. Zawsze zachowywała spokój i opanowanie. Tylko raz się zdenerwowała, gdy wymknąłem się z jej uścisku i wyszedłem z piwnicy na podwórze, aby przyjrzeć się wiszącym na niebie flarom i rozbłyskom pocisków artylerii przeciwlotniczej. Wycofałem się do schronu dopiero wtedy, gdy usłyszałem obok siebie szum spadających na ziemię szrapneli i mniejszych odłamków. Nie było to złudzenie. Później, za dnia znalazłem tam kilka takich przedmiotów. Zupełnie realna była też możliwość zburzenia naszego domu. Kiedyś tuż przy jednej z jego ścian odkryliśmy wystające z ziemi skrzydełka sporej bomby, która na szczęście okazała się niewypałem.

Po bombardowaniach nastąpił trwający przez pewien czas artyleryjski ostrzał miasta. Strzelano chyba na postrach, bo nigdzie nie było widać obronnych umocnień wojsk niemieckich. Słyszeliśmy gwizdy lecących pocisków i dobiegające z różnych stron odgłosy ich wybuchów. Baliśmy się tej z rzadka prowadzonej palby, ale były to już ostatnie działania wojenne w rejonie Stryja.

Zakończenie niemieckiej okupacji powitaliśmy z ulgą. W ciągu dwóch lat jej trwania największą dla nas dolegliwość stanowił częsty brak pożywienia. Czasem zaglądał nam w oczy głód. Mogliśmy przeżyć ten okres w lepszych warunkach, gdyby moja matka zdecydowała się na podpisanie Volkslisty. W tej sprawie wezwano ją kiedyś do mieszczącego się przy ulicy Jagiellońskiej biura Gestapo. Rozparty za biurkiem oficer używał różnych argumentów, aby skłonić ją do wyrzeczenia się polskości. Obiecywał kartki na masło i inne produkty żywnościowe, a gdy to nie pomogło, to zaczął podgrzewać na spirytusowej kuchence pojemnik z lakiem, patrząc znacząco matce w oczy. Wszyscy w Stryju wiedzieli, że jedną ze stosowanych przez gestapowców tortur było zanurzanie rąk ofiar w roztopionym laku. Matka nie okazała jednak lęku i to zniechęciło gestapowca do dalszych nalegań.

Ta delikatna z natury kobieta miała dość siły, aby w czasie wojny stawić czoło różnym trudnościom i niebezpieczeństwom. Zdawałem sobie sprawę z tego, ile wysiłku i poświęcenia kosztowało ją zapewnienie wyżywienia mnie i mojemu starszemu bratu. Bywały okresy, gdy nikt z krewnych nie mógł nam przyjść z pomocą i wówczas ta trzydziestoletnia kobieta musiała sama jakoś zaspokajać głód rosnących chłopaków.

Doszło kiedyś do tego, że wyprawiając nas do szkoły, dała nam na śniadanie po jednym placku ziemniaczanym. Upiekła je na patelni bez tłuszczu. Były cienkie i przypalone. Dla niej chyba nie wystarczyło tego nędznego pożywienia. Moje zajęcia szkolne zaczęły się w tym dniu od gimnastyki. Nauczyciel, pan Dubycz, wyprowadził uczniów na dziedziniec i po krótkiej zaprawie fizycznej zarządził grę w dwa ognie. Ja nie wziąłem w niej udziału. Stałem z boku. Nauczyciel zwrócił na mnie uwagę i zapytał, dlaczego jestem taki apatyczny. Odpowiedziałem, że chcę iść do domu i on mnie zwolnił z lekcji, nie pytając nawet o powód, dla którego chciałem się znaleźć w domu. Nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić, co mną powodowało. Czułem tylko, że coś mnie zmusza do bezzwłocznego ruszenia w drogę. Nie pomyślałem o zabraniu tornistra i pobiegłem jak w jakimś transie. Pokonałem w ten sposób dwukilometrowy dystans dzielący szkołę od domu.

Drzwi do mieszkania były zamknięte. Nie tracąc czasu, wspiąłem się na gzyms pod oknem, znajdującym się po drugiej stronie budynku. Nie wiem, skąd miałem pewność, że przez to okno zobaczę matkę. Leżała zemdlona na podłodze. Wezwałem na pomoc sąsiadów, wśród których był lekarz. Wspólnymi siłami wyważono drzwi i udzielono matce pierwszej pomocy.

Moje działania w tej sprawie nikogo nie zdziwiły i nikt ich specjalnie nie komentował. Gdy teraz, po półwieczu, przypominam sobie tamten dzień, to myślę, że ujawniły się wówczas nadzwyczaj silne związki uczuciowe, które połączyły mnie z matką w trudnych latach wojny.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter


Emilia z d. Szostak matka Edwina Waltera

niedziela, 13 września 2015

33. Pożegnanie Lwowa

Drugie wejście Sowietów do Lwowa zostało poprzedzone długotrwałymi atakami ich lotnictwa. Nocami rozpościerały się nad tym miastem łuny pożarów, które obserwowałem z oddalonego o 60 kilometrów Stryja. Większe wrażenie od tych niepokojących blasków wywierał na mnie dochodzący stamtąd odgłos nieustannych detonacji, który po przebyciu tak dużego dystansu brzmiał wprawdzie niezbyt wyraźnie, przypominając jakiś przeciągły pomruk, ale wystarczało mi wyobraźni, aby pojąć co on oznacza. Byłem świadom niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się moi krewni mieszkający we Lwowie. Wyglądało na to, że bombardowanemu miastu i znajdującym się w nim ludziom grozi całkowita zagłada.

Wujostwo, Stanisław i Gracjana, oraz mój kuzyn Ernest przeżyli jednak te mordercze naloty. Spotkaliśmy się w 1948 roku we Wrocławiu. Powiedzieli, że sowieckie bombardowania stworzyły im przysłowiowe piekło na ziemi. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że ich stojący przy ulicy Snopkowskiej domek nie został trafiony przez jedną z bomb, które zrzucano na ten szczególnie interesujący pod względem wojskowym teren. Przy tej ulicy znajdowały się bowiem bloki mieszkalne, pozajmowane przez oficerów niemieckich.

Jeszcze większą tragedią od bombardowań było dla mieszkańców Lwowa pojawienie się w ich mieście sowieckiej piechoty, w której skład wchodziło wielu zdemoralizowanych wojną osobników, nastawionych na gwałty i rabunek. Ci grasujący po ulicach złoczyńcy siali wokół siebie grozę. Z pewnością bardziej ludzcy byli krasnoarmiejcy, którzy pojawili się we Lwowie w 1939 roku. Dowcipni lwowiacy na początku tej pierwszej sowieckiej okupacji nie mogli się powstrzymać od kpin i żartów, gdy spotykali to źle umundurowane i niezdarne wojsko „przodującego kraju socjalizmu“. Odpowiadając na słowne zaczepki ci zabiedzeni ludzie chwalili się fantastycznym uprzemysłowieniem ich kraju. Jeden z nich opowiadał nawet o istniejącej w jego rodzinnym mieście fabryce pomarańczy. Do znanych anegdot z tamtego czasu należy odzywka jakiegoś lwowskiego batiara, który obserwując konne zaprzęgi wojskowego taboru oraz kroczące wśród wozów juczne wielbłądy udał zdziwienie widokiem ich garbów i powiedział:
- Patrzcie, co oni zrobili z tymi biednymi szkapami!
Był w tym szerszy, dość zresztą trafny podtekst, związany z krytyczną oceną komunistycznego ustroju. Żarty skończyły się, gdy Rosjanie przystąpili do masowych aresztowań ludności i wywózek na Sybir. W 1944 roku Lwowiacy liczyli na to, że po zmianie politycznej orientacji i wejściu w skład antyhitlerowskiej koalicji ich wyzwoliciele będą się zachowywać lepiej niż poprzednio, ale były to złudne nadzieje. Znów bowiem nastąpiły aresztowania Polaków ze szczególnym uwzględnieniem ludzi związanych z antyhitlerowskim podziemiem. Gehennę przeżywali też zwykli, spokojni mieszkańcy, do których zaliczali się moi krewni.

Pewnego razu o świcie, wdarło się do ich domu dwóch szeregowców uzbrojonych w bagnety i krótką broń palną. Gospodarz, potężnie zbudowany człowiek, stoczył z nimi walkę. Jednego z napastników ogłuszył uderzeniem krzesła. Drugi w tym czasie zranił strzałem z pistoletu atakującego go psa. Był to Misiek, dzielny owczarek tatarski, który rzucił się do obrony swojego pana. Napotkany opór skłonił nieproszonych „gości“ do ucieczki. Biegnąc przez podwórze, postanowili uciszyć napotkaną tam kobietę, która wołała o ratunek. Jeden z nich przebił ją bagnetem, nie bacząc na to, że była w zaawansowanej ciąży. Przeżyła to jakoś i gdy cierpiała jeszcze po zadanej jej ranie, nastąpił poród. Urodziła córeczkę Basię.

Ernest, kilkuletnie wówczas dziecko, nie był świadkiem tego napadu, bo spał w swoim pokoju. Pamięta, że po przebudzeniu i wejściu do kuchni zauważył miednicę pełną zakrwawionych opatrunków. Zaniepokoił się tym widokiem, zapytał gdzie jest matka, ale nikt z obecnych nie chciał mu powiedzieć, co się z nią stało i że przebywa w szpitalu. Wkrótce nastąpił kolejny napad, podczas którego również ten brzdąc wziął udział w obronie domu. Zauważył, że przez wysokie ogrodzenie usiłuje się przedostać na podwórze sowiecki żołnierz. Przywołał więc ojca i obaj ciskali w intruza doniczkami, pozbieranymi w pośpiechu ze wszystkich okien. Zmusili go w ten sposób do odwrotu.

Nie były to odosobnione akty agresji sowieckich żołnierzy w stosunku do mieszkańców Lwowa. W tych warunkach nie można było zwlekać z tak zwaną „repatriacją“. Wyjeżdżając stamtąd, wiele rodzin wybrało Wrocław jako nowe miejsce swojego osiedlenia. Do dziś pobrzmiewa tam w kawiarniach i na ulicach charakterystyczna lwowska gwara.

niedziela, 6 września 2015

32. Zagłada

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że widoczne na rękawach Żydów białe opaski z gwiazdami Dawida były zapowiedzią zagłady kilkunastu tysięcy mieszkańców Stryja. Nawet sami Żydzi nie przypuszczali początkowo, że wydano wyrok na ich życie. Ci napiętnowani ludzie mogli do pewnego czasu swobodnie poruszać się po ulicach i dopiero, gdy zamknięto ich w getcie, to wszyscy mieszkańcy poczuli powiew grozy. Teren tego miejsca odosobnienia graniczył między innymi z placem jarmarcznym zwanym Targowicą i z ulicą Targową. Mury getta wzniesiono też przy ulicy Batorego, naprzeciwko mojej szkoły.

Odizolowani od reszty spłeczeństwa Żydzi cierpieli głód. Niektórzy z nich wychodzili, wbrew zakazom, do aryjskiej części miasta w poszukiwaniu żywności, chociaż takie wycieczki kończyły się dla nich śmiercią w razie spotkania z patrolem policji lub żandarmerii. Kilku moich kolegów zanosiło pod mury getta zrywane w przydomowych sadach owoce, otrzymując tam za swój towar zapłatę. Ja nie chciałem brać udziału w tym handlu, chociaż pieniądze były w moim domu bardzo potrzebne. Nie wiem, co mnie przed tym powstrzymywało. Był to chyba strach przed uzbrojonymi w karabiny wartownikami.

Gdy w czasie wakacji, będąc u dziadków w Rajłowie, słyszałem trwające po wiele godzin ciche stuki, domyśliłem się, że są to odgłosy masowych egzekucji ludzi wywożonych z getta. Dochodziły one z zalesionego wzniesienia, znajdującego się tuż przy szosie Stryj-Drohobycz. W czasie podróży do Rajłowa widziałem z okna wagonu kryte brezentem ciężarówki, które wspinały się polną drogą pod to wzgórze. Wyobrażałem sobie później, że takich transportów było bardzo dużo, bo dobiegające do domu moich dziadków seryjne „stukanie“ słyszałem przez wiele dni.

Babcia Karolina udawała, że nie zwraca uwagi na te odgłosy. Nasze życie toczyło się niby normalnie. Pewnego razu nie wytrzymała jednak nękającego ją napięcia nerwowego. Rozpłakała się, wykrzykując przy tym prośby do Boga, aby natychmiast zapobiegł dziejącemu się ludobójstwu.

Końcowy akt likwidacji getta widziałem z okien mojej szkoły. Wysoko na gzymsie płonącego domu stał drobny mężczyzna z rozdartą na piersiach koszulą. Pochylał głowę, jakby szykował się do skoku. Po dłuższej chwili wycofał się jednak do pełnego dymu mieszkania. Nasz nauczyciel usiłował w tym czasie prowadzić normalną lekcję. Coś do nas mówił, ale nikt go nie słuchał. Przerwał, gdy na terenie getta rozległy się wybuchy granatów. Też podszedł do okna. Ujrzeliśmy jadący wśród nadpalonych domów kabriolet. Siedzieli w nim jacyś wymuskani oficerowie. Ich samochód przystawał czasem. Wówczas jeden z jego pasażerów wysiadał, podchodził do piwnicznych okienek i wrzucał przez nie granaty do podziemi, w których mogli się jeszcze ukrywać jacyś ludzie.

Tylko nieliczni mieszkańcy stryjskiego getta uszli jakoś z życiem. Niektórzy z nich błąkali się po mieście, gdy rozpoczęły się masowe wywózki i egzekucje. Do naszego mieszkania weszła kiedyś na chwilę przed nastaniem godziny policyjnej pewna Żydówka z kilkuletnią dziewczynką. Prosiła moją matkę o udzielenie im schronienia, ale w naszych warunkach było to wręcz niemożliwe. Mieszkaliśmy bowiem w dużej kamienicy, w której lokatorami byli różni ludzie, Polacy i Ukraińcy. Część mieszkań Niemcy zajmowali czasem na wojskowe kwatery. Matka słusznie poradziła tej kobiecie, aby poszukała jakiegoś innego schronienia. Zgodziła się tylko na przechowanie jej i dziecka do rana. Była to dla nas wszystkich noc grozy, bo za taki czyn, w myśl hitlerowskiego prawa, cała nasza rodzina mogła być rozstrzelana bez sądu. Matka natknęła się później na tę Żydówkę na placu targowym. Wypomniała ona matce podniesionym głosem, wśród tłumu ludzi, że dała jej schronienie na jedną tylko noc. Te słowa mogły zabić, ale wypowiedziała je oszalała z rozpaczy kobieta, a więc nie wolno nikomu jej osądzać.

Po wielu latach poznałem pochodzącą ze Stryja żydowsko-ukraińską rodzinę, która uniknęła pogromu. Ożeniony z Żydówką Ukrainiec wywiózł ją oraz ich dziecko z okupowanego przez Niemców Stryja na wieś. Jego żona miała dokumenty wystawione na nazwisko zaprzyjaźnionej z nimi Polki, ale i tak nie czuła się bezpiecznie. Wykopał więc w lesie ziemiankę i ukrywał w niej te najbliższe sobie istoty aż do końca niemieckiej okupacji. Ci ludzie do dziś nie mogą się wyzwolić od ciężkich urazów, których nabawili się w latach wojny. Mówią, że nigdy nie odwiedzą swego rodzinnego Stryja, który śni się im jako miasto śmierci.

Znam też przypadek ocalenia stryjskiego samotnego Żyda. Został on przechowany przez pewną polską rodzinę, zamieszkałą w domku otoczonym ogrodem. Ukrywał się w piwnicy. Przeżył, wyjechał do Izraela i napisał stamtąd kilka serdecznych listów do swoich wybawców.