niedziela, 25 października 2015

39. Pułk artylerii motorowej. Wspomnienie o plutonowym Neugebauerze.

W toku lektury książki pt. „Komentarze na temat historii polskich działań wojennych 1939 r.“ Mariana Porwita natknąłem się na swoistą zagadkę. W podanym indeksie związków operacyjnych i jednostek taktycznych wymieniono nazwy przeróżnych batalionów i kompanii, ale pominięto jedną z najbardziej nowoczesnych i chyba ważniejszych jednostek, jaką był 1. Pułk Artylerii Motorowej.

Mogę potwierdzić, że ten pułk istniał naprawdę. Był główną atrakcją ostatniej trzeciomajowej defilady stryjskiego garnizonu. Podoficer tej jednostki, plutonowy Maksymilian Neugebauer został moim wujkiem, gdy po powrocie z wrześniowej kampanii ożenił się z moją ciotką Wandą. Nie wracałbym do tematu 1. PAM, ani do pisania „brulionu“, którego maszynopis już obrósł pajęczyną w szufladzie, gdyby nie poprosiła mnie o to moja kuzynka, a córka nieżyjącego już Maksymiliana Neugebauera, Anita Gruszczyńska. Żeby ułatwić mi spełnienie tej prośby, skontaktowała mnie ze swoim bratem Jerzym, który wiele rozmawiał z ojcem o jego wojennych przygodach.

W przysłanym mi liście Jerzy napisał: „Według tego, co pamiętam ze wspomnień ojca, 1. PAM był w rezerwie naczelnego wodza z wyłączeniem jednego dywizjonu (mieszanego, około 8 do 12 armat 75-100 mm), który przed samym wybuchem wojny został oddany do dyspozycji dowódcy 10. Brygady Kawalerii (zmotoryzowanej) pułkownika Maczka. Wymarsz pułku ze Stryja rozkazem (podobno) samego Śmigłego nastąpił po wybuchu wojny (chyba 2 lub 3 września) z zadaniem przyjścia z odsieczą Warszawie“.

Nabrałem zaufania do podanych mi przez Jerzego informacji, bo właśnie 3 września Warszawa była już zagrożona. Jak napisał płk Marian Porwit, naczelny wódz powiadomił w tym dniu prezesa Rady Ministrów, iż: „... wobec postępów Niemców należy przygotować ewakuację urzędów za Wisłę na prawy jej brzeg“.

Podejmowane w tym czasie przez Śmigłego decyzje w sprawie dyslokacji wojska świadczyły o tym, że zaczął organizować obronę Warszawy. Możliwe, że postanowił skierować pod stolicę również stryjski pułk artylerii. Jeśli tak, to była to decyzja absurdalna, gdyż pułk, aby dotrzeć do wyznaczonego celu, musiałby pokonać kilkaset kilometrów dróg zatłoczonych przez uciekinierów i atakowanych przez nieprzyjacielskie lotnictwo.

Jak przeczytałem w książce M. Porwita, gen. Sosnkowski w rozmowie z naczelnym wodzem już wtedy wyraził pogląd, że oś odwrotu naszych sił zbrojnych należało skierować nie wprost na wschód w stronę Rosji, lecz na południowy-wschód w stronę sojuszniczej Rumunii i przyjaznych Węgier, którędy biegły nasze połączenia z Francją i Wielką Brytanią ...“. W myśl tej koncepcji 1. PAM należało, jak się wydaje, pozostawić w rejonie jego dotychczasowego postoju, bo już po niewielu dniach byłby tam bardzo potrzebny jako ważny czynnik obrony przyczółka rumuńskiego, tworzonego na linii rzek Stryj i Dniestr. Dobrze się stało, że chociaż jeden dywizjon pułku został włączony do znakomicie walczącej 10. Brygady Kawalerii Stanisława Maczka, poza tym stryjski pułk artylerii zmotoryzowanej nie odegrał w kampanii wrześniowej żadnej roli. Może właśnie dlatego pomija się fakt, że ta jednostka istniała.

Jerzy Neugebauer napisał: „Pułk, a na pewno ta jego część, w której służył ojciec, nie brał udziału w poważniejszej bitwie. Były potyczki z pojazdami pancernymi, parę razy strzelano do niemieckich czołgów z armat polowych granatami pod gąsienice, z dobrym zresztą skutkiem. Tato wspomniał też, że – jako łącznik jechał w nocy na motocyklu za niemiecką kolumną zmechanizowaną. I to dość długo, zanim zorientował się, że ma przed sobą nieprzyjaciela (na zdjęciach żołnierzy brygady Maczka z września widzę, że mieli oni na głowach austriackie hełmy, podobne do niemieckich, więc nie dziwię się, że ojciec pomylił Niemców ze swoimi kolegami)“.

Chociaż pułk nie brał udziału w ważniejszej bitwie, to jednak wielu jego żołnierzy zginęło w toku różnych potyczek. Maksymilian Neugebauer był świadkiem śmierci całej obsługi CKM, która ostrzeliwała atakujące ją samoloty. Podczas przemarszu koło Janowa i Tomaszowa Lubelskiego oddziały pułku były nękane ciągłymi bombardowaniami. W końcu, gdzieś na Lubelszczyźnie, cała kolumna ich pojazdów została zniszczona przy użyciu bomb rozpryskowych i fosforowych.

„Spaliły się wszystkie samochody – czytam w liście Neugebauera juniora. – Spłonął też wóz ojca wraz z jego wspaniałą (znaną mi ze zdjęć) kurtką skórzaną i innymi rzeczami osobistymi. Życie ratował kryjąc się w przydrożnym rowie. Następnie przywłaszczył sobie bezpańskiego konia i na nim przedostał się do Lwowa. Tam – ku swojemu zdumieniu – spotkał żołnierzy 1. PAM. Opowiadał im, że dano mu pod opiekę sztabowy samochód z jakimiś ważnymi dokumentami, ale nie wiedział, co z nimi zrobić“.

Edwin Walter



niedziela, 18 października 2015

38. Dzieje plutonowego Neugebauera z 1. Pułku Artylerii Motorowej

Polscy dowódcy otrzymali 17 września od naczelnego wodza rozkaz, aby nie walczyć z Rosjanami. Marian Wilk w książce „Gruzin na Kremlu“ zacytował fragment rozkazu, skierowanego do dowódcy okręgu Lwów gen. Władysława Langnera: „Bijemy się z Niemcami, z bolszewikami wojny nie prowadzimy, do wojska sowieckiego nie strzelać, chyba, że nas zaatakują“.

Mój przyszły wujek, plutonowy Maksymilian Neugebauer, był jednym z obrońców Lwowa. Zajmował strzeleckie stanowisko przy okienku jakiejś piwnicy, gdy zauważył skierowany na siebie karabin żołnierza Armii Czerwonej. Odchylił się z linii strzału. Za plecami usłyszał szum obsypującego się tynku.

We Lwowie Polacy walczyli jeszcze pewien czas na dwa fronty. W wielu innych rejonach walk złożyli broń. Marian Wilk napisał: „W nowej sytuacji (zetknięcie wojsk radzieckich i niemieckich), 22 września 1939 r., zostało podpisane niemiecko-radzieckie wstępne porozumienie, co do linii demarkacyjnej, biegnącej wzdłuż rzek: Pisy, Narwi, Bugu i Sanu“.

Gen. Władysław Langner poddał Lwów Armii Radzieckiej. Sowieci obiecali polskim żołnierzom swobodny powrót do domu. „W tych okolicznościach ojciec po raz pierwszy usłyszał nazwisko Nikity Chruszczowa, jednego z przywódców rzekomo wyzwoleńczej armii. Sowieckie zapewnienia okazały się oszustwem. Pierwszych opuszczających miasto Polaków sowieckie patrole zastrzeliły. Dopiero później zaczęto pędzić zdemobilizowanych żołnierzy do niewoli“ – napisał w liście do mnie mój kuzyn Jerzy.

Zorganizowano punkty kontrolne, w których ewidencjonowano jeńców i rewidowano ich rzeczy. Poszczególni mężczyźni poddawani byli kilku kontrolom.

Pierwszą z nich Maksymilian Neugebauer przeszedł bez problemów. Gorzej było przy drugiej, dokładniejszej, nakazano mu wysypać suchary, przechowywane w puszce po masce przeciwgazowej i w tym momencie nastąpiła fatalna wpadka, bo pod sucharami ukryty był piękny pistolecik typu Walther, z którym jego dotychczasowy właściciel jakoś nie umiał się rozstać. Ujrzawszy tę „kompromitującą“ rzecz, sowieci skierowali jeńca do specjalnie sformowanej kolumny. Wieczorem, w otoczeniu uzbrojonych strażników na koniach, została ona skierowana do stojących wśród pobliskich pól wagonów kolejowych.

Jerzy napisał, że ci strażnicy, uradowani jazdą na dobrych, zdobycznych koniach i urzeczeni nowiutkim, skórzanym oporządzeniem, nie zwracali uwagi na zgnębionych jeńców.

„I wtedy ojciec wraz z żołnierzem ze swojego pułku, udając, że poprawiają rozwiązane sznurowadła, zatrzymali się, a następnie odskoczyli w pobliskie krzaki, niezauważeni przez strażników. To, że żołnierz ten był Rusinem – jak się teraz mówi – Ukraińcem, uratowało mu życie“ – czytam w liście.

Jak wiadomo, za namową Niemców ukraińscy nacjonaliści tworzyli dywersyjne oddziały, nastawione na utrudnianie polskiemu wojsku wykonywania zadań.

Nie oszczędzano też życia żołnierzy, jeśli ci oddalili się od swoich oddziałów. Również Rosjanie podburzali białoruską i ukraińską ludność przeciwko polskiemu wojsku. Zależało im przede wszystkim na stworzeniu w ten sposób pozorów powstania ludowego, co miałoby stać się pretekstem do rzekomo wyzwoleńczej interwencji na wschodnich ziemiach Polski.

Wiedząc o tych niebezpieczeństwach, obaj uciekinierzy umówili się, że Maksymilian Neugebauer występować będzie w roli Ukraińca. Aby nie ujawniać słabej znajomości języka ukraińskiego, miał udawać, że nie słyszy – żegnać się po rusku, bo w ten właśnie sposób Ukraińcy zwykle sprawdzają, czy ktoś jest naprawdę ich wiary i narodowości.

Gdy natknęli się w jakiejś wsi na uzbrojonych, ukraińskich chłopów, musieli odpowiadać na pytania w rodzaju: kim są, skąd i dokąd idą. Neugebauer udawał głuchego, a jego kolega z wojska – Rusin, skłamał, że obaj są Ukraińcami. Tłumaczył też, że zostali oswobodzeni przez sowietów z polskiego wojska i że idą do domu. O swoim towarzyszu podróży powiedział, że ogłuchł od wybuchu bomby. Neugebauer musiał się jeszcze przeżegnać i zostali uwolnieni.

Opuszczając ukraiński posterunek, obeszli znajdującą się przy nim stodołę, za którą ułożone były w rzędzie zwłoki kilku zastrzelonych żołnierzy. Zgubił ich prawdopodobnie brak znajomości języka ukraińskiego.

Po tej przerażającej przygodzie Maksymilian Neugebauer doszedł już bez większych trudności do Stryja, do swojej narzeczonej Wandy. Ich zdjęcie ślubne oznaczone jest datą 1 X 1939 roku.

Edwin Walter



Maksymilian Neugebauer



niedziela, 11 października 2015

37. Homo viator

Jestem pielgrzymem, który wyruszył w drogę z rodzinnego miasta w obce strony, nie zaznając nigdzie pełnego spokoju. Ze Stryja zostałem wyszczuty wraz z matką i bratem przez Rosjan, podobnie jak wielu innych mieszkańców narodowości polskiej. Nastąpiło to w marcu 1945 roku. Mieliśmy nadzieję, że przygarnie nas rodzina zasiedziała od niepamiętnych czasów w Bochni. Okazało się jednak, że nie było tam dla nas miejsca. W maju byliśmy już w Prusach Wschodnich. Na miejsce osiedlenia wybraliśmy Marienwerder czyli Kwidzyn, dość ładne, niezniszczone działaniami wojennymi miasto. Przez pewien czas miał w nim swoją rezydencję dowódca II Frontu Białoruskiego Konstanty Rokossowski. Zajmował tam luksusową willę z basenem, należącą uprzednio do jakiegoś milionera. Gdy Rokossowski przeniósł się do Legnicy, to Kwidzyn został wydany na pastwę podpalaczy. Byli to pacjenci wojskowych szpitali, którzy jakby dla zabawy, ale z pewnością za przyzwoleniem komendantury spalili całe centrum miasta z licznymi sklepami i magazynami. Gdy wysiadaliśmy z wagonu kolejowego na kwidzyńskiej stacji, to w powietrzu unosił się jeszcze swąd dopalanych domów. Część zabudowy ocalała dzięki pierwszym polskim mieszkańcom, starającym się przeciwdziałać szerzącej się pożodze. Gdy gasili pożary, podpalacze przysiadali na krawężnikach i szyderczo pokrzykiwali: „Polaczki, gore!“.

Przeżyłem tam osiem lat, ale nic mnie z tym miastem nie wiązało, więc znów ruszyłem w drogę, tym razem już jako samodzielny człowiek ze świadectwem maturalnym w kieszeni. Pojechałem do pełnego gruzów Wrocławia. Pozostawałem tam kilkanaście lat, część z nich przeznaczając na uniwersyteckie studia. Następnie bez żadnych rozterek zdecydowałem się na przeniesienie do Szczecina. Właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że z Wrocławiem niewiele mnie łączy poza kilkoma, mało ważnymi wspomnieniami. Podobny stosunek mam do Szczecina, chociaż przeżyłem w nim już prawie połowę swojego życia. Nie chciałbym się już jednak stąd ruszać, zwłaszcza ze względu na moje urodzone i wychowane tu córki, które nie chcą nawet słyszeć o jakichkolwiek przeprowadzkach.

Nie jestem jednak pewny, czy nie będę musiał kiedyś znów udać się w drogę. Dla mnie nie byłoby to nic nowego, bo jako doświadczony przez los homo viator jestem zawsze gotowy do wędrówki. Dla moich córek konieczność opuszczenia miejsca ich urodzenia byłaby wielką tragedią. Ale właśnie Niemcy coraz głośniej podnoszą sprawę swoich „wypędzonych“, co dla Polaków osiadłych na Ziemiach Zachodnich i Północnych brzmi jak dzwonek alarmowy. Ostatnio do chóru starych aktywistów organizacji ziomkowskich dołączył arcybiskup Kolonii, kardynał Joachim Meisner. W swoim kazaniu upomniał on zebranych w świątyni słuchaczy, że nie wolno im zapomnieć o ucieczce i wypędzeniu Niemców z Prus Wschodnich, Śląska, Prus Zachodnich, Gdańska i Sudetów. Oczywiście, że każdy człowiek ma wręcz obowiązek pamiętania o miejscu swojego urodzenia. Ja na przykład daję temu wyraz w swoim „Galicyjskim brulionie“, ale obawiam się, że ton i podteksty niemieckiego kardynała wskazują na chęć dokonania jakichś terytorialnych rewindykacji. Byłoby to możliwe tylko w przypadku kolejnego wypędzenia, tym razem Polaków. Taki akt w niemieckim wykonaniu nie zdarzyłby się zresztą po raz pierwszy.

W porównaniu z wywózkami na Sybir albo do obozów koncentracyjnych wypędzenie kogoś z domu było w czasie II wojny światowej stosunkowo niewielką dolegliwością. Dlatego nikt w naszej stryjskiej kamienicy nie ubolewał specjalnie nad losem poznańskiego drogerzysty, pana Wuttke, wysiedlonego przymusowo przez władze hitlerowskie i skierowanego na „zesłanie“ do Galicji. Resztki swojego dobytku Wuttkowie przywieźli do Stryja w kilku skrzyniach starannie wykonanych z heblowanego drewna. Oceniliśmy te pojemniki jako przykład solidnej, poznańskiej roboty. Złożono je w korytarzu piwnicy, gdzie pozostawały przez pewien czas. Każdy mógł się im przyjrzeć.

Byłem bardzo ciekawy, co się w nich znajdowało. Kiedyś zastałem w piwnicy pana Wuttke, gdy wyjmował ze skrzyń starannie otulone wiórami sześcienne butle, zawierające wodę kolońską. Wkrótce ten drogerzysta otworzył w centrum miasta swój sklep. Nie było w nim wiele towaru. Zawiedziona tym klientela z rozrzewnieniem wspominała francuskie mydełka, sprzedawane w przedwojennych czasach przez uliczną handlarkę. Była to Żydówka. Jej sklep stanowiło niewielkie, kartonowe pudło, ustawiane na skraju ulicznego chodnika. Krążyły pogłoski, że córka tej pozornie niezamożnej kobiety studiowała na Sorbonie. Można się więc domyślać, że to ona właśnie zaopatrywała „firmę“ matki w przywożony z Francji towar. Sądzę, że obie te panie lepiej wychodziły na handlu niż nasz sławny Zabłocki, któremu przemycane z Gdańska mydło rozpuściło się w wiślanej wodzie.

Pan Wuttke nie wdawał się w jakieś ciemne interesy. Był to człowiek poważny. Handlował tym, co udało mu się zdobyć legalnie. Na półkach jego sklepu były m.in. zielone mydełka niemieckiej produkcji, składające się z piasku i jakiejś podejrzanej mazi. Sprzedawał też resztki dobrego, przedwojennego towaru, przywiezionego z Poznania. W ten sposób utrzymywał żonę i dwoje dzieci. Rezydentem w jego domu i pomocnikiem sklepowym był spokrewniony z tą rodziną „pan Edward“. Jego postawa i sprężysty krok mogły wskazywać na oficerskie nawyki. Wolne chwile przeznaczał on na wykonywanie ze sklejki przeróżnych zabawek. Najbardziej podobało mi się jego największe „dzieło“, przypominające jakąś średniowieczną fortecę.

Ci ludzie zajmowali ładne, ale bardzo prowizorycznie, wręcz ubogo urządzone mieszkanie. Zauważyłem to, odwiedzając mojego rówieśnika, Józefa Wuttke, z którym dość szybko się zaprzyjaźniłem. Ten chłopak łatwo się przeziębiał i często musiał pozostawać z tego powodu w łóżku. Przyczyną tych jego chorób był prawdopodobnie dość surowy stryjski klimat. Wuttkowie mieli wiele powodów do narzekania na różne trudności, zgotowane im przez hitlerowskich okupantów, ale nigdy nie poruszali tego tematu. Odnosiło się wrażenie, że w nowym, obcym dla siebie środowisku radzili sobie stosunkowo dobrze. Wątpię jednak, czy wszyscy wysiedleni przez Niemców poznaniacy potrafili stworzyć sobie warunki do znośnej egzystencji, jak to uczyniła opisana przeze mnie rodzina przedsiębiorczego i chyba kiedyś zamożnego drogerzysty.

Generalne Gubernatorstwo, do którego włączono w sierpniu 1941 roku również byłą Galicję, stało się miejscem zsyłki dla około 100 tysięcy poznaniaków i 40 tysięcy mieszkańców Poznańskiego.

Edwin Walter

niedziela, 4 października 2015

36. Stepan Bandera na pomniku

Komendant stryjskiej policji jeździł odkrytym kabrioletem, chociaż mógł się obawiać napaści ze strony ukraińskich organizacji terrorystycznych. To duże, luksusowo wykonane auto widywałem często w porze obiadowej obok naszego podwórza. Kierowca tego pojazdu, pan Dulski, zajmował wraz ze swoją rodziną mieszkanie w pobliskim domu. Był to człowiek drobnej postury. Gdy siedział za kierownicą, to trudno było dojrzeć jego ramiona. Zawsze gładko wygoloną głowę przykrywał skórzanym kaszkietem. Odsłaniał czoło w przypływie dobrego humoru, ale nierzadko ściągał daszek tej czapki na oczy. Wówczas ja i moi koledzy z podwórka woleliśmy nie zbliżać się do parkującego samochodu, który wzbudzał nasz podziw.

Jak przypuszczałem, pan Dulski miewał napady złego nastroju, gdy czekały go jeszcze jakieś trudne obowiązki w godzinach popołudniowych albo i nocnych. W związku z aktywnością ukraińskich bojówek policja miała z pewnością wiele niebezpiecznych zadań do wykonania. Na powagę sytuacji wskazywał zamach wykonany w 1934 roku na ministra spraw wewnętrznych i posła na sejm, pułkownika Bronisława Pierackiego. Jednym z jego zabójców był Stepan Bandera. Został on szybko ujęty, co dobrze może świadczyć o operatywności polskiej policji. Po procesie trwającym do 1936 roku wydano na niego wyrok śmierci, zamieniony następnie na dożywotnie więzienie.

Minister Pieracki został pośmiertnie mianowany generałem. W Stryju jego imieniem nazwano jedną z ulic. Stąd moje szczególne zainteresowanie tym niewątpliwie wybitnym człowiekiem, zasłużonym m.in. w walce o niepodległość Polski w czasie I wojny światowej. Był on członkiem Związku Strzeleckiego i Legionów Polskich.

Jak wiemy, Stepan Bandera nie odbył do końca nałożonej na niego kary. Wydostał się na wolność wraz z wybuchem wojny i objął w 1940 roku przywództwo rewolucyjnego odłamu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Współpracując z hitlerowcami, utworzył wojskową formację nazwaną Legionem Ukraińskim. Był też jednym z przywódców Ukraińskiej Powstańczej Armii, którą obciążają zbrodnie popełnione na bezbronnej ludności polskiej. W opinii poddawanych bestialskiej eksterminacji Polaków nie była to żadna armia. Członków UPA nazywano rezunami albo banderowcami.

Jakimś usprawiedliwieniem dla Bandery i jemu podobnych Ukraińców były przyświecające im hasła walki o samoistną Ukrainę, ale nie wiadomo, dlaczego tę walkę toczono z pokonanymi przez Niemców i Rosjan Polakami. Już było pewne, że Niemcy nie zgodzą się na utworzenie niezależnego państwa ukraińskiego. W jednej z rozpraw Zbigniewa Załuskiego znajduję informację, iż samozwańczy rząd lwowski Stećki wraz z jego ideowym inspiratorem Stepanem Banderą został wsadzony przez Niemców do obozu. W „Historii Ukrainy XX w.“ T. A. Olszańskiego zamieszczona jest nota mówiąca o tym, że Stepan Bandera był internowany w Sachsenhausen–Oranienburgu wśród osób o specjalnym znaczeniu i korzystał z lepszych, niż przeciętne, kacetowskich warunków. Był więc raczej dogadującym się z Niemcami zakładnikiem niż więźniem. Wyszedł na wolność na wiosnę 1944 roku. Po wojnie zamieszkał w Niemczech Zachodnich. Tam w 1959 roku zginął z rąk zamachowca, nasłanego przez wywiad radziecki.

Wkrótce po rozpadzie Związku Radzieckiego Ukraińcy postawili w Stryju pomnik Stepanowi Banderze jako swojemu bohaterowi narodowemu. Trudno jednak powiedzieć, że mają już naprawdę samostijną Ukrainę, bo ten symbol ich niezależności został przez kogoś wysadzony w powietrze. Pomnik szybko odbudowano i postawiono przy nim zbrojne warty, których widok może świadczyć o nieustannym zagrożeniu młodego państwa.

O całej tej sprawie dowiedziałem się od pewnego Rosjanina, znającego dość dobrze stryjskie realia. Jego zdaniem pomnik Bandery wysadzili komuniści. Gdy w czasie naszej rozmowy wysunąłem przypuszczenie, że mogli to być Rosjanie, on nie zaprzeczył.

Bardziej bezpieczne są stawiane nielegalnie przez Ukraińców w Polsce pomniki na cześć poległych członków ugrupowań UPA. W różnych miejscowościach naszego kraju pojawiło się już kilknaście takich obelisków, sławiących czyny tej rzekomej armii, która najdzielniej poczynała sobie z bezbronnymi kobietami, dziećmi i starcami. W Hruszowicach, ktoś stracił cierpliwość i oblał czarną farbą postawiony tam łuk triumfalny UPA.

Edwin Walter

niedziela, 27 września 2015

35. Bez cenzury

W 1939 roku Mikołaj J., będąc kilkunastoletnim chłopakiem, po raz pierwszy pomyślał z sympatią o Polakach. Stał właśnie przy drodze, po której uzbrojeni strażnicy prowadzili wziętych do niewoli oficerów Wojska Polskiego. Ludzi zachowujących się z tak wielką godnością w beznadziejnej dla nich sytuacji nigdy przedtem ani też nigdy później nie widział.

Powyższe słowa opieram na wyznaniach Mikołaja, z którym spotkałem się pod koniec lat siedemdziesiątych. Ten były lotnik na miejsce swojego stałego zamieszkania wybrał Lwów. Żyjąc wśród wspaniałych zabytków tego miasta, stał się zdeklarowanym miłośnikiem polskiej kultury, czym narażał się nie tyle władzom sowieckim, co zamieszkałym we Lwowie Ukraińcom. Występujące czasem na scenie lwowskiego teatru polskie zespoły artystyczne obdarowywał wielkimi naręczami kwiatów. Postępował tak, chociaż wiedział, że spotkają go za to szykany drobnych ukraińskich urzędników, którymi obsadzone były biura gospodarki komunalnej. Wolał jednak znosić niewygody w nigdy nieremontowanym mieszkaniu, niż zrezygnować z demonstrowania swojego polonofilskiego nastawienia. Nie ograniczał się zresztą do wręczania kwiatów polskim artystom. Był też konsekwentnym obrońcą zabytków. Interweniował w różnych instytucjach, gdy spotykał się z przejawami celowej dewastacji kościołów i innych budowli o wartości historycznej.

Za tę działalność próbowano go ukarać w inny jeszcze sposób. Odmawiano mu wydania zezwolenia na wyjazd do Polski, gdy zapragnął odwiedzić groby swoich kolegów poległych w czasie wojny. Musiał pojechać aż do Moskwy, aby otrzymać niezbędny dokument. Od tego czasu bywał częstym gościem w Szczecinie, o który walczył w 1945 roku jako członek eskadry nocnych bombowców. Były to liche, łatwe do zestrzelenia samoloty PO-2. Nic też dziwnego, że wielu zasiadających w ich kabinach spotkała śmierć. Mikołaj sam się dziwił, że uszedł z życiem z tych opresji.

O jego wojennych przygodach napisałem coś do „Głosu Szczecińskiego“ i tak zaczęła się nasza znajomość. Później, będąc przejazdem we Lwowie, wstąpiłem do Mikołaja na pogaduszki. Samochód wprowadziliśmy na niewielkie podwórze, zasłonięte od ulicy wysoką bramą, gdyż zdaniem mojego gospodarza znaczek „PL“ mógłby kogoś zbytnio zainteresować. Stenogram z naszej rozmowy z pewnością byłby dobrą podkładką do oskarżenia nas o działalność wywrotową. Mikołaj nie ukrywał bowiem, co sądzi o roli Rosjan wobec Polski i Ukrainy. Mówił z dezaprobatą, że nasz kraj jest traktowany przez nich jak kolonia, a to co się działo na Ukrainie nazwał okupacją spotykającą się z normalnym w takich warunkach życia ruchem oporu. Powiedział, że Ukraińcy się zbroją na różne sposoby. Jedni szlifowali noże z samochodowych resorów. Inni odbierali pistolety oficerom samotnie zapuszczającym się w ciemne uliczki. Informując mnie o tym, Mikołaj chciał chyba dać do zrozumienia, że stworzone przez Rosjan imperium już długo nie potrwa. W tych słowach było też zawarte – jak sądzę – ostrzeżenie dla Polaków, że nie mają po co wracać do Lwowa.

Jeśli Mikołaj jeszcze żyje, to z pewnością jest zdumiony zmianami, jakie pojawiły się na świecie. Ukraina bez walki stała się wolnym krajem, a Polacy myślą raczej o jednoczeniu się z zachodnią Europą, niż utarczkach terytorialnych ze wschodnimi sąsiadami. We Lwowie nie da się jednak zatrzeć śladów polskości i to nas może pocieszać.

Długo stać jeszcze będą gmachy Ossolineum, Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Jana Kazimierza. Nawet drobne detale, jak odkryta przeze mnie przypadkowo emaliowana tabliczka z polską nazwą ślepego zaułka naprzeciwko dworca kolejowego, przypominać będą, że Lwów został zbudowany przez Polaków. Na tej tabliczce widnieje napis: „Zamknięta“.

Wbrew temu, co się na ogół sądzi, Polacy zapisali się dobrze w pamięci wielu Ukraińców. Przekonałem się o tym, gdy z konieczności spędzałem noc wraz z podróżującą ze mną rodziną na leśnym parkingu pod Tarnopolem. Przy naszym namiocie zjawił się staruszek z psem na smyczy i powiedział, że możemy spać spokojnie, bo on zadba o nasze bezpieczeństwo. Rano, po wyjściu z namiotu, natknęliśmy się na miednicę, wypełnioną ofiarowanymi jabłkami, ale nasz dyskretny opiekun i dobroczyńca już się nie pokazał.

Z tej podróży zapamiętałem też inne, podobnie wzruszające spotkanie. Za Tarnopolem zauważyliśmy idącego szosą mężczyznę ze skrzynką wędlin na ramieniu. Zamierzałem odkupić od niego trochę kiełbasy, bardzo apetycznie wyglądającej, ale on nie odstąpił nam nawet kawałka tego specjału, tłumacząc się, iż te ukradzione przez niego wyroby przeznaczył na wesele syna. Nie pożałował mi jednak czasu na rozmowę. Pogadaliśmy dość długo i przyjaźnie o starych dziejach. Ukrainiec okazał się być żołnierzem Wojska Polskiego i żeby to udowodnić zaśpiewał pięknie kilka ułańskich piosenek. Przy pożegnaniu powiedział jakby z żalem, że za polskich rządów lepiej dbano tam o ziemię niż w czasie władzy radzieckiej. Na dowód tego pokazał nam widoczny z drogi ugór i niewielki kawałek ziemi obsianej gryką, zaznaczając, że te pola powinny tak jak dawniej rodzić pszenicę. Zachęcił nas jeszcze do odwiedzenia znajdującej się w pobliżu wsi Jagielnica. Spełniając jego zalecenie, zjechaliśmy z szosy i ujrzeliśmy okryty brązowym nalotem pałacyk obronny z czasów Jagiellonów, w którym urządzono przetwórnię tytoniu. Może właśnie dzięki temu, ten szacowny zabytek jeszcze istniał.

Edwin Walter

niedziela, 20 września 2015

34. Matka

Podczas walk o wschodnią Galicję sowieckie lotnictwo pojawiało się często nad Stryjem, w którym wciąż stacjonowały jakieś niemieckie wojska. Pewnego popołudnia obserwowałem z mojego podwórka długo trwającą walkę samolotów myśliwskich. Było to interesujące widowisko.

Prawie wszystkie naloty bombowe przesiedziałem w piwnicy naszego kilkupiętrowego domu. Powiadano, że w razie zawalenia się budynku nasz schron stałby się zbiorowym grobem, ale mimo to mieszkańcy osiedla zbiegali się podczas alarmów do naszej, zbudowanej z solidnych głazów piwnicy. Niektórzy mieli w niej prycze i legowiska z ułożonych na ziemi materaców. Inni przynosili tam krzesła. Jednemu z naszych sąsiadów skołatane nalotami nerwy odmówiły posłuszeństwa. Zdarzało się, że przy całkiem spokojnym niebie chował się do piwnicy i stamtąd nawoływał swoją żonę Mańkę, spokojnie gotującą obiad.

Najwięcej grozy budziły w nas długotrwałe nocne naloty. Baliśmy się huku eksplodujących bomb. Tym odgłosom towarzyszyło jeszcze bardziej groźne drżenie budynku. W szerokim korytarzu piwnicy ustawiony był ołtarzyk, słabo oświetlony kilkoma świecami. Klęczały przed nim kobiety wypowiadające polskie i ukraińskie modlitwy. Moja matka nie brała udziału w tych nabożeństwach. Przesiadywała na ustawionej pod ścianą ławie, obejmując ramionami mnie i mojego brata. Powiedziała nam kiedyś, że jeśli mamy zginąć, to niech to odbędzie się w jednym czasie. Zawsze zachowywała spokój i opanowanie. Tylko raz się zdenerwowała, gdy wymknąłem się z jej uścisku i wyszedłem z piwnicy na podwórze, aby przyjrzeć się wiszącym na niebie flarom i rozbłyskom pocisków artylerii przeciwlotniczej. Wycofałem się do schronu dopiero wtedy, gdy usłyszałem obok siebie szum spadających na ziemię szrapneli i mniejszych odłamków. Nie było to złudzenie. Później, za dnia znalazłem tam kilka takich przedmiotów. Zupełnie realna była też możliwość zburzenia naszego domu. Kiedyś tuż przy jednej z jego ścian odkryliśmy wystające z ziemi skrzydełka sporej bomby, która na szczęście okazała się niewypałem.

Po bombardowaniach nastąpił trwający przez pewien czas artyleryjski ostrzał miasta. Strzelano chyba na postrach, bo nigdzie nie było widać obronnych umocnień wojsk niemieckich. Słyszeliśmy gwizdy lecących pocisków i dobiegające z różnych stron odgłosy ich wybuchów. Baliśmy się tej z rzadka prowadzonej palby, ale były to już ostatnie działania wojenne w rejonie Stryja.

Zakończenie niemieckiej okupacji powitaliśmy z ulgą. W ciągu dwóch lat jej trwania największą dla nas dolegliwość stanowił częsty brak pożywienia. Czasem zaglądał nam w oczy głód. Mogliśmy przeżyć ten okres w lepszych warunkach, gdyby moja matka zdecydowała się na podpisanie Volkslisty. W tej sprawie wezwano ją kiedyś do mieszczącego się przy ulicy Jagiellońskiej biura Gestapo. Rozparty za biurkiem oficer używał różnych argumentów, aby skłonić ją do wyrzeczenia się polskości. Obiecywał kartki na masło i inne produkty żywnościowe, a gdy to nie pomogło, to zaczął podgrzewać na spirytusowej kuchence pojemnik z lakiem, patrząc znacząco matce w oczy. Wszyscy w Stryju wiedzieli, że jedną ze stosowanych przez gestapowców tortur było zanurzanie rąk ofiar w roztopionym laku. Matka nie okazała jednak lęku i to zniechęciło gestapowca do dalszych nalegań.

Ta delikatna z natury kobieta miała dość siły, aby w czasie wojny stawić czoło różnym trudnościom i niebezpieczeństwom. Zdawałem sobie sprawę z tego, ile wysiłku i poświęcenia kosztowało ją zapewnienie wyżywienia mnie i mojemu starszemu bratu. Bywały okresy, gdy nikt z krewnych nie mógł nam przyjść z pomocą i wówczas ta trzydziestoletnia kobieta musiała sama jakoś zaspokajać głód rosnących chłopaków.

Doszło kiedyś do tego, że wyprawiając nas do szkoły, dała nam na śniadanie po jednym placku ziemniaczanym. Upiekła je na patelni bez tłuszczu. Były cienkie i przypalone. Dla niej chyba nie wystarczyło tego nędznego pożywienia. Moje zajęcia szkolne zaczęły się w tym dniu od gimnastyki. Nauczyciel, pan Dubycz, wyprowadził uczniów na dziedziniec i po krótkiej zaprawie fizycznej zarządził grę w dwa ognie. Ja nie wziąłem w niej udziału. Stałem z boku. Nauczyciel zwrócił na mnie uwagę i zapytał, dlaczego jestem taki apatyczny. Odpowiedziałem, że chcę iść do domu i on mnie zwolnił z lekcji, nie pytając nawet o powód, dla którego chciałem się znaleźć w domu. Nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić, co mną powodowało. Czułem tylko, że coś mnie zmusza do bezzwłocznego ruszenia w drogę. Nie pomyślałem o zabraniu tornistra i pobiegłem jak w jakimś transie. Pokonałem w ten sposób dwukilometrowy dystans dzielący szkołę od domu.

Drzwi do mieszkania były zamknięte. Nie tracąc czasu, wspiąłem się na gzyms pod oknem, znajdującym się po drugiej stronie budynku. Nie wiem, skąd miałem pewność, że przez to okno zobaczę matkę. Leżała zemdlona na podłodze. Wezwałem na pomoc sąsiadów, wśród których był lekarz. Wspólnymi siłami wyważono drzwi i udzielono matce pierwszej pomocy.

Moje działania w tej sprawie nikogo nie zdziwiły i nikt ich specjalnie nie komentował. Gdy teraz, po półwieczu, przypominam sobie tamten dzień, to myślę, że ujawniły się wówczas nadzwyczaj silne związki uczuciowe, które połączyły mnie z matką w trudnych latach wojny.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter


Emilia z d. Szostak matka Edwina Waltera

niedziela, 13 września 2015

33. Pożegnanie Lwowa

Drugie wejście Sowietów do Lwowa zostało poprzedzone długotrwałymi atakami ich lotnictwa. Nocami rozpościerały się nad tym miastem łuny pożarów, które obserwowałem z oddalonego o 60 kilometrów Stryja. Większe wrażenie od tych niepokojących blasków wywierał na mnie dochodzący stamtąd odgłos nieustannych detonacji, który po przebyciu tak dużego dystansu brzmiał wprawdzie niezbyt wyraźnie, przypominając jakiś przeciągły pomruk, ale wystarczało mi wyobraźni, aby pojąć co on oznacza. Byłem świadom niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się moi krewni mieszkający we Lwowie. Wyglądało na to, że bombardowanemu miastu i znajdującym się w nim ludziom grozi całkowita zagłada.

Wujostwo, Stanisław i Gracjana, oraz mój kuzyn Ernest przeżyli jednak te mordercze naloty. Spotkaliśmy się w 1948 roku we Wrocławiu. Powiedzieli, że sowieckie bombardowania stworzyły im przysłowiowe piekło na ziemi. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że ich stojący przy ulicy Snopkowskiej domek nie został trafiony przez jedną z bomb, które zrzucano na ten szczególnie interesujący pod względem wojskowym teren. Przy tej ulicy znajdowały się bowiem bloki mieszkalne, pozajmowane przez oficerów niemieckich.

Jeszcze większą tragedią od bombardowań było dla mieszkańców Lwowa pojawienie się w ich mieście sowieckiej piechoty, w której skład wchodziło wielu zdemoralizowanych wojną osobników, nastawionych na gwałty i rabunek. Ci grasujący po ulicach złoczyńcy siali wokół siebie grozę. Z pewnością bardziej ludzcy byli krasnoarmiejcy, którzy pojawili się we Lwowie w 1939 roku. Dowcipni lwowiacy na początku tej pierwszej sowieckiej okupacji nie mogli się powstrzymać od kpin i żartów, gdy spotykali to źle umundurowane i niezdarne wojsko „przodującego kraju socjalizmu“. Odpowiadając na słowne zaczepki ci zabiedzeni ludzie chwalili się fantastycznym uprzemysłowieniem ich kraju. Jeden z nich opowiadał nawet o istniejącej w jego rodzinnym mieście fabryce pomarańczy. Do znanych anegdot z tamtego czasu należy odzywka jakiegoś lwowskiego batiara, który obserwując konne zaprzęgi wojskowego taboru oraz kroczące wśród wozów juczne wielbłądy udał zdziwienie widokiem ich garbów i powiedział:
- Patrzcie, co oni zrobili z tymi biednymi szkapami!
Był w tym szerszy, dość zresztą trafny podtekst, związany z krytyczną oceną komunistycznego ustroju. Żarty skończyły się, gdy Rosjanie przystąpili do masowych aresztowań ludności i wywózek na Sybir. W 1944 roku Lwowiacy liczyli na to, że po zmianie politycznej orientacji i wejściu w skład antyhitlerowskiej koalicji ich wyzwoliciele będą się zachowywać lepiej niż poprzednio, ale były to złudne nadzieje. Znów bowiem nastąpiły aresztowania Polaków ze szczególnym uwzględnieniem ludzi związanych z antyhitlerowskim podziemiem. Gehennę przeżywali też zwykli, spokojni mieszkańcy, do których zaliczali się moi krewni.

Pewnego razu o świcie, wdarło się do ich domu dwóch szeregowców uzbrojonych w bagnety i krótką broń palną. Gospodarz, potężnie zbudowany człowiek, stoczył z nimi walkę. Jednego z napastników ogłuszył uderzeniem krzesła. Drugi w tym czasie zranił strzałem z pistoletu atakującego go psa. Był to Misiek, dzielny owczarek tatarski, który rzucił się do obrony swojego pana. Napotkany opór skłonił nieproszonych „gości“ do ucieczki. Biegnąc przez podwórze, postanowili uciszyć napotkaną tam kobietę, która wołała o ratunek. Jeden z nich przebił ją bagnetem, nie bacząc na to, że była w zaawansowanej ciąży. Przeżyła to jakoś i gdy cierpiała jeszcze po zadanej jej ranie, nastąpił poród. Urodziła córeczkę Basię.

Ernest, kilkuletnie wówczas dziecko, nie był świadkiem tego napadu, bo spał w swoim pokoju. Pamięta, że po przebudzeniu i wejściu do kuchni zauważył miednicę pełną zakrwawionych opatrunków. Zaniepokoił się tym widokiem, zapytał gdzie jest matka, ale nikt z obecnych nie chciał mu powiedzieć, co się z nią stało i że przebywa w szpitalu. Wkrótce nastąpił kolejny napad, podczas którego również ten brzdąc wziął udział w obronie domu. Zauważył, że przez wysokie ogrodzenie usiłuje się przedostać na podwórze sowiecki żołnierz. Przywołał więc ojca i obaj ciskali w intruza doniczkami, pozbieranymi w pośpiechu ze wszystkich okien. Zmusili go w ten sposób do odwrotu.

Nie były to odosobnione akty agresji sowieckich żołnierzy w stosunku do mieszkańców Lwowa. W tych warunkach nie można było zwlekać z tak zwaną „repatriacją“. Wyjeżdżając stamtąd, wiele rodzin wybrało Wrocław jako nowe miejsce swojego osiedlenia. Do dziś pobrzmiewa tam w kawiarniach i na ulicach charakterystyczna lwowska gwara.