niedziela, 25 października 2015

39. Pułk artylerii motorowej. Wspomnienie o plutonowym Neugebauerze.

W toku lektury książki pt. „Komentarze na temat historii polskich działań wojennych 1939 r.“ Mariana Porwita natknąłem się na swoistą zagadkę. W podanym indeksie związków operacyjnych i jednostek taktycznych wymieniono nazwy przeróżnych batalionów i kompanii, ale pominięto jedną z najbardziej nowoczesnych i chyba ważniejszych jednostek, jaką był 1. Pułk Artylerii Motorowej.

Mogę potwierdzić, że ten pułk istniał naprawdę. Był główną atrakcją ostatniej trzeciomajowej defilady stryjskiego garnizonu. Podoficer tej jednostki, plutonowy Maksymilian Neugebauer został moim wujkiem, gdy po powrocie z wrześniowej kampanii ożenił się z moją ciotką Wandą. Nie wracałbym do tematu 1. PAM, ani do pisania „brulionu“, którego maszynopis już obrósł pajęczyną w szufladzie, gdyby nie poprosiła mnie o to moja kuzynka, a córka nieżyjącego już Maksymiliana Neugebauera, Anita Gruszczyńska. Żeby ułatwić mi spełnienie tej prośby, skontaktowała mnie ze swoim bratem Jerzym, który wiele rozmawiał z ojcem o jego wojennych przygodach.

W przysłanym mi liście Jerzy napisał: „Według tego, co pamiętam ze wspomnień ojca, 1. PAM był w rezerwie naczelnego wodza z wyłączeniem jednego dywizjonu (mieszanego, około 8 do 12 armat 75-100 mm), który przed samym wybuchem wojny został oddany do dyspozycji dowódcy 10. Brygady Kawalerii (zmotoryzowanej) pułkownika Maczka. Wymarsz pułku ze Stryja rozkazem (podobno) samego Śmigłego nastąpił po wybuchu wojny (chyba 2 lub 3 września) z zadaniem przyjścia z odsieczą Warszawie“.

Nabrałem zaufania do podanych mi przez Jerzego informacji, bo właśnie 3 września Warszawa była już zagrożona. Jak napisał płk Marian Porwit, naczelny wódz powiadomił w tym dniu prezesa Rady Ministrów, iż: „... wobec postępów Niemców należy przygotować ewakuację urzędów za Wisłę na prawy jej brzeg“.

Podejmowane w tym czasie przez Śmigłego decyzje w sprawie dyslokacji wojska świadczyły o tym, że zaczął organizować obronę Warszawy. Możliwe, że postanowił skierować pod stolicę również stryjski pułk artylerii. Jeśli tak, to była to decyzja absurdalna, gdyż pułk, aby dotrzeć do wyznaczonego celu, musiałby pokonać kilkaset kilometrów dróg zatłoczonych przez uciekinierów i atakowanych przez nieprzyjacielskie lotnictwo.

Jak przeczytałem w książce M. Porwita, gen. Sosnkowski w rozmowie z naczelnym wodzem już wtedy wyraził pogląd, że oś odwrotu naszych sił zbrojnych należało skierować nie wprost na wschód w stronę Rosji, lecz na południowy-wschód w stronę sojuszniczej Rumunii i przyjaznych Węgier, którędy biegły nasze połączenia z Francją i Wielką Brytanią ...“. W myśl tej koncepcji 1. PAM należało, jak się wydaje, pozostawić w rejonie jego dotychczasowego postoju, bo już po niewielu dniach byłby tam bardzo potrzebny jako ważny czynnik obrony przyczółka rumuńskiego, tworzonego na linii rzek Stryj i Dniestr. Dobrze się stało, że chociaż jeden dywizjon pułku został włączony do znakomicie walczącej 10. Brygady Kawalerii Stanisława Maczka, poza tym stryjski pułk artylerii zmotoryzowanej nie odegrał w kampanii wrześniowej żadnej roli. Może właśnie dlatego pomija się fakt, że ta jednostka istniała.

Jerzy Neugebauer napisał: „Pułk, a na pewno ta jego część, w której służył ojciec, nie brał udziału w poważniejszej bitwie. Były potyczki z pojazdami pancernymi, parę razy strzelano do niemieckich czołgów z armat polowych granatami pod gąsienice, z dobrym zresztą skutkiem. Tato wspomniał też, że – jako łącznik jechał w nocy na motocyklu za niemiecką kolumną zmechanizowaną. I to dość długo, zanim zorientował się, że ma przed sobą nieprzyjaciela (na zdjęciach żołnierzy brygady Maczka z września widzę, że mieli oni na głowach austriackie hełmy, podobne do niemieckich, więc nie dziwię się, że ojciec pomylił Niemców ze swoimi kolegami)“.

Chociaż pułk nie brał udziału w ważniejszej bitwie, to jednak wielu jego żołnierzy zginęło w toku różnych potyczek. Maksymilian Neugebauer był świadkiem śmierci całej obsługi CKM, która ostrzeliwała atakujące ją samoloty. Podczas przemarszu koło Janowa i Tomaszowa Lubelskiego oddziały pułku były nękane ciągłymi bombardowaniami. W końcu, gdzieś na Lubelszczyźnie, cała kolumna ich pojazdów została zniszczona przy użyciu bomb rozpryskowych i fosforowych.

„Spaliły się wszystkie samochody – czytam w liście Neugebauera juniora. – Spłonął też wóz ojca wraz z jego wspaniałą (znaną mi ze zdjęć) kurtką skórzaną i innymi rzeczami osobistymi. Życie ratował kryjąc się w przydrożnym rowie. Następnie przywłaszczył sobie bezpańskiego konia i na nim przedostał się do Lwowa. Tam – ku swojemu zdumieniu – spotkał żołnierzy 1. PAM. Opowiadał im, że dano mu pod opiekę sztabowy samochód z jakimiś ważnymi dokumentami, ale nie wiedział, co z nimi zrobić“.

Edwin Walter



niedziela, 18 października 2015

38. Dzieje plutonowego Neugebauera z 1. Pułku Artylerii Motorowej

Polscy dowódcy otrzymali 17 września od naczelnego wodza rozkaz, aby nie walczyć z Rosjanami. Marian Wilk w książce „Gruzin na Kremlu“ zacytował fragment rozkazu, skierowanego do dowódcy okręgu Lwów gen. Władysława Langnera: „Bijemy się z Niemcami, z bolszewikami wojny nie prowadzimy, do wojska sowieckiego nie strzelać, chyba, że nas zaatakują“.

Mój przyszły wujek, plutonowy Maksymilian Neugebauer, był jednym z obrońców Lwowa. Zajmował strzeleckie stanowisko przy okienku jakiejś piwnicy, gdy zauważył skierowany na siebie karabin żołnierza Armii Czerwonej. Odchylił się z linii strzału. Za plecami usłyszał szum obsypującego się tynku.

We Lwowie Polacy walczyli jeszcze pewien czas na dwa fronty. W wielu innych rejonach walk złożyli broń. Marian Wilk napisał: „W nowej sytuacji (zetknięcie wojsk radzieckich i niemieckich), 22 września 1939 r., zostało podpisane niemiecko-radzieckie wstępne porozumienie, co do linii demarkacyjnej, biegnącej wzdłuż rzek: Pisy, Narwi, Bugu i Sanu“.

Gen. Władysław Langner poddał Lwów Armii Radzieckiej. Sowieci obiecali polskim żołnierzom swobodny powrót do domu. „W tych okolicznościach ojciec po raz pierwszy usłyszał nazwisko Nikity Chruszczowa, jednego z przywódców rzekomo wyzwoleńczej armii. Sowieckie zapewnienia okazały się oszustwem. Pierwszych opuszczających miasto Polaków sowieckie patrole zastrzeliły. Dopiero później zaczęto pędzić zdemobilizowanych żołnierzy do niewoli“ – napisał w liście do mnie mój kuzyn Jerzy.

Zorganizowano punkty kontrolne, w których ewidencjonowano jeńców i rewidowano ich rzeczy. Poszczególni mężczyźni poddawani byli kilku kontrolom.

Pierwszą z nich Maksymilian Neugebauer przeszedł bez problemów. Gorzej było przy drugiej, dokładniejszej, nakazano mu wysypać suchary, przechowywane w puszce po masce przeciwgazowej i w tym momencie nastąpiła fatalna wpadka, bo pod sucharami ukryty był piękny pistolecik typu Walther, z którym jego dotychczasowy właściciel jakoś nie umiał się rozstać. Ujrzawszy tę „kompromitującą“ rzecz, sowieci skierowali jeńca do specjalnie sformowanej kolumny. Wieczorem, w otoczeniu uzbrojonych strażników na koniach, została ona skierowana do stojących wśród pobliskich pól wagonów kolejowych.

Jerzy napisał, że ci strażnicy, uradowani jazdą na dobrych, zdobycznych koniach i urzeczeni nowiutkim, skórzanym oporządzeniem, nie zwracali uwagi na zgnębionych jeńców.

„I wtedy ojciec wraz z żołnierzem ze swojego pułku, udając, że poprawiają rozwiązane sznurowadła, zatrzymali się, a następnie odskoczyli w pobliskie krzaki, niezauważeni przez strażników. To, że żołnierz ten był Rusinem – jak się teraz mówi – Ukraińcem, uratowało mu życie“ – czytam w liście.

Jak wiadomo, za namową Niemców ukraińscy nacjonaliści tworzyli dywersyjne oddziały, nastawione na utrudnianie polskiemu wojsku wykonywania zadań.

Nie oszczędzano też życia żołnierzy, jeśli ci oddalili się od swoich oddziałów. Również Rosjanie podburzali białoruską i ukraińską ludność przeciwko polskiemu wojsku. Zależało im przede wszystkim na stworzeniu w ten sposób pozorów powstania ludowego, co miałoby stać się pretekstem do rzekomo wyzwoleńczej interwencji na wschodnich ziemiach Polski.

Wiedząc o tych niebezpieczeństwach, obaj uciekinierzy umówili się, że Maksymilian Neugebauer występować będzie w roli Ukraińca. Aby nie ujawniać słabej znajomości języka ukraińskiego, miał udawać, że nie słyszy – żegnać się po rusku, bo w ten właśnie sposób Ukraińcy zwykle sprawdzają, czy ktoś jest naprawdę ich wiary i narodowości.

Gdy natknęli się w jakiejś wsi na uzbrojonych, ukraińskich chłopów, musieli odpowiadać na pytania w rodzaju: kim są, skąd i dokąd idą. Neugebauer udawał głuchego, a jego kolega z wojska – Rusin, skłamał, że obaj są Ukraińcami. Tłumaczył też, że zostali oswobodzeni przez sowietów z polskiego wojska i że idą do domu. O swoim towarzyszu podróży powiedział, że ogłuchł od wybuchu bomby. Neugebauer musiał się jeszcze przeżegnać i zostali uwolnieni.

Opuszczając ukraiński posterunek, obeszli znajdującą się przy nim stodołę, za którą ułożone były w rzędzie zwłoki kilku zastrzelonych żołnierzy. Zgubił ich prawdopodobnie brak znajomości języka ukraińskiego.

Po tej przerażającej przygodzie Maksymilian Neugebauer doszedł już bez większych trudności do Stryja, do swojej narzeczonej Wandy. Ich zdjęcie ślubne oznaczone jest datą 1 X 1939 roku.

Edwin Walter



Maksymilian Neugebauer



niedziela, 11 października 2015

37. Homo viator

Jestem pielgrzymem, który wyruszył w drogę z rodzinnego miasta w obce strony, nie zaznając nigdzie pełnego spokoju. Ze Stryja zostałem wyszczuty wraz z matką i bratem przez Rosjan, podobnie jak wielu innych mieszkańców narodowości polskiej. Nastąpiło to w marcu 1945 roku. Mieliśmy nadzieję, że przygarnie nas rodzina zasiedziała od niepamiętnych czasów w Bochni. Okazało się jednak, że nie było tam dla nas miejsca. W maju byliśmy już w Prusach Wschodnich. Na miejsce osiedlenia wybraliśmy Marienwerder czyli Kwidzyn, dość ładne, niezniszczone działaniami wojennymi miasto. Przez pewien czas miał w nim swoją rezydencję dowódca II Frontu Białoruskiego Konstanty Rokossowski. Zajmował tam luksusową willę z basenem, należącą uprzednio do jakiegoś milionera. Gdy Rokossowski przeniósł się do Legnicy, to Kwidzyn został wydany na pastwę podpalaczy. Byli to pacjenci wojskowych szpitali, którzy jakby dla zabawy, ale z pewnością za przyzwoleniem komendantury spalili całe centrum miasta z licznymi sklepami i magazynami. Gdy wysiadaliśmy z wagonu kolejowego na kwidzyńskiej stacji, to w powietrzu unosił się jeszcze swąd dopalanych domów. Część zabudowy ocalała dzięki pierwszym polskim mieszkańcom, starającym się przeciwdziałać szerzącej się pożodze. Gdy gasili pożary, podpalacze przysiadali na krawężnikach i szyderczo pokrzykiwali: „Polaczki, gore!“.

Przeżyłem tam osiem lat, ale nic mnie z tym miastem nie wiązało, więc znów ruszyłem w drogę, tym razem już jako samodzielny człowiek ze świadectwem maturalnym w kieszeni. Pojechałem do pełnego gruzów Wrocławia. Pozostawałem tam kilkanaście lat, część z nich przeznaczając na uniwersyteckie studia. Następnie bez żadnych rozterek zdecydowałem się na przeniesienie do Szczecina. Właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że z Wrocławiem niewiele mnie łączy poza kilkoma, mało ważnymi wspomnieniami. Podobny stosunek mam do Szczecina, chociaż przeżyłem w nim już prawie połowę swojego życia. Nie chciałbym się już jednak stąd ruszać, zwłaszcza ze względu na moje urodzone i wychowane tu córki, które nie chcą nawet słyszeć o jakichkolwiek przeprowadzkach.

Nie jestem jednak pewny, czy nie będę musiał kiedyś znów udać się w drogę. Dla mnie nie byłoby to nic nowego, bo jako doświadczony przez los homo viator jestem zawsze gotowy do wędrówki. Dla moich córek konieczność opuszczenia miejsca ich urodzenia byłaby wielką tragedią. Ale właśnie Niemcy coraz głośniej podnoszą sprawę swoich „wypędzonych“, co dla Polaków osiadłych na Ziemiach Zachodnich i Północnych brzmi jak dzwonek alarmowy. Ostatnio do chóru starych aktywistów organizacji ziomkowskich dołączył arcybiskup Kolonii, kardynał Joachim Meisner. W swoim kazaniu upomniał on zebranych w świątyni słuchaczy, że nie wolno im zapomnieć o ucieczce i wypędzeniu Niemców z Prus Wschodnich, Śląska, Prus Zachodnich, Gdańska i Sudetów. Oczywiście, że każdy człowiek ma wręcz obowiązek pamiętania o miejscu swojego urodzenia. Ja na przykład daję temu wyraz w swoim „Galicyjskim brulionie“, ale obawiam się, że ton i podteksty niemieckiego kardynała wskazują na chęć dokonania jakichś terytorialnych rewindykacji. Byłoby to możliwe tylko w przypadku kolejnego wypędzenia, tym razem Polaków. Taki akt w niemieckim wykonaniu nie zdarzyłby się zresztą po raz pierwszy.

W porównaniu z wywózkami na Sybir albo do obozów koncentracyjnych wypędzenie kogoś z domu było w czasie II wojny światowej stosunkowo niewielką dolegliwością. Dlatego nikt w naszej stryjskiej kamienicy nie ubolewał specjalnie nad losem poznańskiego drogerzysty, pana Wuttke, wysiedlonego przymusowo przez władze hitlerowskie i skierowanego na „zesłanie“ do Galicji. Resztki swojego dobytku Wuttkowie przywieźli do Stryja w kilku skrzyniach starannie wykonanych z heblowanego drewna. Oceniliśmy te pojemniki jako przykład solidnej, poznańskiej roboty. Złożono je w korytarzu piwnicy, gdzie pozostawały przez pewien czas. Każdy mógł się im przyjrzeć.

Byłem bardzo ciekawy, co się w nich znajdowało. Kiedyś zastałem w piwnicy pana Wuttke, gdy wyjmował ze skrzyń starannie otulone wiórami sześcienne butle, zawierające wodę kolońską. Wkrótce ten drogerzysta otworzył w centrum miasta swój sklep. Nie było w nim wiele towaru. Zawiedziona tym klientela z rozrzewnieniem wspominała francuskie mydełka, sprzedawane w przedwojennych czasach przez uliczną handlarkę. Była to Żydówka. Jej sklep stanowiło niewielkie, kartonowe pudło, ustawiane na skraju ulicznego chodnika. Krążyły pogłoski, że córka tej pozornie niezamożnej kobiety studiowała na Sorbonie. Można się więc domyślać, że to ona właśnie zaopatrywała „firmę“ matki w przywożony z Francji towar. Sądzę, że obie te panie lepiej wychodziły na handlu niż nasz sławny Zabłocki, któremu przemycane z Gdańska mydło rozpuściło się w wiślanej wodzie.

Pan Wuttke nie wdawał się w jakieś ciemne interesy. Był to człowiek poważny. Handlował tym, co udało mu się zdobyć legalnie. Na półkach jego sklepu były m.in. zielone mydełka niemieckiej produkcji, składające się z piasku i jakiejś podejrzanej mazi. Sprzedawał też resztki dobrego, przedwojennego towaru, przywiezionego z Poznania. W ten sposób utrzymywał żonę i dwoje dzieci. Rezydentem w jego domu i pomocnikiem sklepowym był spokrewniony z tą rodziną „pan Edward“. Jego postawa i sprężysty krok mogły wskazywać na oficerskie nawyki. Wolne chwile przeznaczał on na wykonywanie ze sklejki przeróżnych zabawek. Najbardziej podobało mi się jego największe „dzieło“, przypominające jakąś średniowieczną fortecę.

Ci ludzie zajmowali ładne, ale bardzo prowizorycznie, wręcz ubogo urządzone mieszkanie. Zauważyłem to, odwiedzając mojego rówieśnika, Józefa Wuttke, z którym dość szybko się zaprzyjaźniłem. Ten chłopak łatwo się przeziębiał i często musiał pozostawać z tego powodu w łóżku. Przyczyną tych jego chorób był prawdopodobnie dość surowy stryjski klimat. Wuttkowie mieli wiele powodów do narzekania na różne trudności, zgotowane im przez hitlerowskich okupantów, ale nigdy nie poruszali tego tematu. Odnosiło się wrażenie, że w nowym, obcym dla siebie środowisku radzili sobie stosunkowo dobrze. Wątpię jednak, czy wszyscy wysiedleni przez Niemców poznaniacy potrafili stworzyć sobie warunki do znośnej egzystencji, jak to uczyniła opisana przeze mnie rodzina przedsiębiorczego i chyba kiedyś zamożnego drogerzysty.

Generalne Gubernatorstwo, do którego włączono w sierpniu 1941 roku również byłą Galicję, stało się miejscem zsyłki dla około 100 tysięcy poznaniaków i 40 tysięcy mieszkańców Poznańskiego.

Edwin Walter

niedziela, 4 października 2015

36. Stepan Bandera na pomniku

Komendant stryjskiej policji jeździł odkrytym kabrioletem, chociaż mógł się obawiać napaści ze strony ukraińskich organizacji terrorystycznych. To duże, luksusowo wykonane auto widywałem często w porze obiadowej obok naszego podwórza. Kierowca tego pojazdu, pan Dulski, zajmował wraz ze swoją rodziną mieszkanie w pobliskim domu. Był to człowiek drobnej postury. Gdy siedział za kierownicą, to trudno było dojrzeć jego ramiona. Zawsze gładko wygoloną głowę przykrywał skórzanym kaszkietem. Odsłaniał czoło w przypływie dobrego humoru, ale nierzadko ściągał daszek tej czapki na oczy. Wówczas ja i moi koledzy z podwórka woleliśmy nie zbliżać się do parkującego samochodu, który wzbudzał nasz podziw.

Jak przypuszczałem, pan Dulski miewał napady złego nastroju, gdy czekały go jeszcze jakieś trudne obowiązki w godzinach popołudniowych albo i nocnych. W związku z aktywnością ukraińskich bojówek policja miała z pewnością wiele niebezpiecznych zadań do wykonania. Na powagę sytuacji wskazywał zamach wykonany w 1934 roku na ministra spraw wewnętrznych i posła na sejm, pułkownika Bronisława Pierackiego. Jednym z jego zabójców był Stepan Bandera. Został on szybko ujęty, co dobrze może świadczyć o operatywności polskiej policji. Po procesie trwającym do 1936 roku wydano na niego wyrok śmierci, zamieniony następnie na dożywotnie więzienie.

Minister Pieracki został pośmiertnie mianowany generałem. W Stryju jego imieniem nazwano jedną z ulic. Stąd moje szczególne zainteresowanie tym niewątpliwie wybitnym człowiekiem, zasłużonym m.in. w walce o niepodległość Polski w czasie I wojny światowej. Był on członkiem Związku Strzeleckiego i Legionów Polskich.

Jak wiemy, Stepan Bandera nie odbył do końca nałożonej na niego kary. Wydostał się na wolność wraz z wybuchem wojny i objął w 1940 roku przywództwo rewolucyjnego odłamu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Współpracując z hitlerowcami, utworzył wojskową formację nazwaną Legionem Ukraińskim. Był też jednym z przywódców Ukraińskiej Powstańczej Armii, którą obciążają zbrodnie popełnione na bezbronnej ludności polskiej. W opinii poddawanych bestialskiej eksterminacji Polaków nie była to żadna armia. Członków UPA nazywano rezunami albo banderowcami.

Jakimś usprawiedliwieniem dla Bandery i jemu podobnych Ukraińców były przyświecające im hasła walki o samoistną Ukrainę, ale nie wiadomo, dlaczego tę walkę toczono z pokonanymi przez Niemców i Rosjan Polakami. Już było pewne, że Niemcy nie zgodzą się na utworzenie niezależnego państwa ukraińskiego. W jednej z rozpraw Zbigniewa Załuskiego znajduję informację, iż samozwańczy rząd lwowski Stećki wraz z jego ideowym inspiratorem Stepanem Banderą został wsadzony przez Niemców do obozu. W „Historii Ukrainy XX w.“ T. A. Olszańskiego zamieszczona jest nota mówiąca o tym, że Stepan Bandera był internowany w Sachsenhausen–Oranienburgu wśród osób o specjalnym znaczeniu i korzystał z lepszych, niż przeciętne, kacetowskich warunków. Był więc raczej dogadującym się z Niemcami zakładnikiem niż więźniem. Wyszedł na wolność na wiosnę 1944 roku. Po wojnie zamieszkał w Niemczech Zachodnich. Tam w 1959 roku zginął z rąk zamachowca, nasłanego przez wywiad radziecki.

Wkrótce po rozpadzie Związku Radzieckiego Ukraińcy postawili w Stryju pomnik Stepanowi Banderze jako swojemu bohaterowi narodowemu. Trudno jednak powiedzieć, że mają już naprawdę samostijną Ukrainę, bo ten symbol ich niezależności został przez kogoś wysadzony w powietrze. Pomnik szybko odbudowano i postawiono przy nim zbrojne warty, których widok może świadczyć o nieustannym zagrożeniu młodego państwa.

O całej tej sprawie dowiedziałem się od pewnego Rosjanina, znającego dość dobrze stryjskie realia. Jego zdaniem pomnik Bandery wysadzili komuniści. Gdy w czasie naszej rozmowy wysunąłem przypuszczenie, że mogli to być Rosjanie, on nie zaprzeczył.

Bardziej bezpieczne są stawiane nielegalnie przez Ukraińców w Polsce pomniki na cześć poległych członków ugrupowań UPA. W różnych miejscowościach naszego kraju pojawiło się już kilknaście takich obelisków, sławiących czyny tej rzekomej armii, która najdzielniej poczynała sobie z bezbronnymi kobietami, dziećmi i starcami. W Hruszowicach, ktoś stracił cierpliwość i oblał czarną farbą postawiony tam łuk triumfalny UPA.

Edwin Walter