niedziela, 11 października 2015

37. Homo viator

Jestem pielgrzymem, który wyruszył w drogę z rodzinnego miasta w obce strony, nie zaznając nigdzie pełnego spokoju. Ze Stryja zostałem wyszczuty wraz z matką i bratem przez Rosjan, podobnie jak wielu innych mieszkańców narodowości polskiej. Nastąpiło to w marcu 1945 roku. Mieliśmy nadzieję, że przygarnie nas rodzina zasiedziała od niepamiętnych czasów w Bochni. Okazało się jednak, że nie było tam dla nas miejsca. W maju byliśmy już w Prusach Wschodnich. Na miejsce osiedlenia wybraliśmy Marienwerder czyli Kwidzyn, dość ładne, niezniszczone działaniami wojennymi miasto. Przez pewien czas miał w nim swoją rezydencję dowódca II Frontu Białoruskiego Konstanty Rokossowski. Zajmował tam luksusową willę z basenem, należącą uprzednio do jakiegoś milionera. Gdy Rokossowski przeniósł się do Legnicy, to Kwidzyn został wydany na pastwę podpalaczy. Byli to pacjenci wojskowych szpitali, którzy jakby dla zabawy, ale z pewnością za przyzwoleniem komendantury spalili całe centrum miasta z licznymi sklepami i magazynami. Gdy wysiadaliśmy z wagonu kolejowego na kwidzyńskiej stacji, to w powietrzu unosił się jeszcze swąd dopalanych domów. Część zabudowy ocalała dzięki pierwszym polskim mieszkańcom, starającym się przeciwdziałać szerzącej się pożodze. Gdy gasili pożary, podpalacze przysiadali na krawężnikach i szyderczo pokrzykiwali: „Polaczki, gore!“.

Przeżyłem tam osiem lat, ale nic mnie z tym miastem nie wiązało, więc znów ruszyłem w drogę, tym razem już jako samodzielny człowiek ze świadectwem maturalnym w kieszeni. Pojechałem do pełnego gruzów Wrocławia. Pozostawałem tam kilkanaście lat, część z nich przeznaczając na uniwersyteckie studia. Następnie bez żadnych rozterek zdecydowałem się na przeniesienie do Szczecina. Właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że z Wrocławiem niewiele mnie łączy poza kilkoma, mało ważnymi wspomnieniami. Podobny stosunek mam do Szczecina, chociaż przeżyłem w nim już prawie połowę swojego życia. Nie chciałbym się już jednak stąd ruszać, zwłaszcza ze względu na moje urodzone i wychowane tu córki, które nie chcą nawet słyszeć o jakichkolwiek przeprowadzkach.

Nie jestem jednak pewny, czy nie będę musiał kiedyś znów udać się w drogę. Dla mnie nie byłoby to nic nowego, bo jako doświadczony przez los homo viator jestem zawsze gotowy do wędrówki. Dla moich córek konieczność opuszczenia miejsca ich urodzenia byłaby wielką tragedią. Ale właśnie Niemcy coraz głośniej podnoszą sprawę swoich „wypędzonych“, co dla Polaków osiadłych na Ziemiach Zachodnich i Północnych brzmi jak dzwonek alarmowy. Ostatnio do chóru starych aktywistów organizacji ziomkowskich dołączył arcybiskup Kolonii, kardynał Joachim Meisner. W swoim kazaniu upomniał on zebranych w świątyni słuchaczy, że nie wolno im zapomnieć o ucieczce i wypędzeniu Niemców z Prus Wschodnich, Śląska, Prus Zachodnich, Gdańska i Sudetów. Oczywiście, że każdy człowiek ma wręcz obowiązek pamiętania o miejscu swojego urodzenia. Ja na przykład daję temu wyraz w swoim „Galicyjskim brulionie“, ale obawiam się, że ton i podteksty niemieckiego kardynała wskazują na chęć dokonania jakichś terytorialnych rewindykacji. Byłoby to możliwe tylko w przypadku kolejnego wypędzenia, tym razem Polaków. Taki akt w niemieckim wykonaniu nie zdarzyłby się zresztą po raz pierwszy.

W porównaniu z wywózkami na Sybir albo do obozów koncentracyjnych wypędzenie kogoś z domu było w czasie II wojny światowej stosunkowo niewielką dolegliwością. Dlatego nikt w naszej stryjskiej kamienicy nie ubolewał specjalnie nad losem poznańskiego drogerzysty, pana Wuttke, wysiedlonego przymusowo przez władze hitlerowskie i skierowanego na „zesłanie“ do Galicji. Resztki swojego dobytku Wuttkowie przywieźli do Stryja w kilku skrzyniach starannie wykonanych z heblowanego drewna. Oceniliśmy te pojemniki jako przykład solidnej, poznańskiej roboty. Złożono je w korytarzu piwnicy, gdzie pozostawały przez pewien czas. Każdy mógł się im przyjrzeć.

Byłem bardzo ciekawy, co się w nich znajdowało. Kiedyś zastałem w piwnicy pana Wuttke, gdy wyjmował ze skrzyń starannie otulone wiórami sześcienne butle, zawierające wodę kolońską. Wkrótce ten drogerzysta otworzył w centrum miasta swój sklep. Nie było w nim wiele towaru. Zawiedziona tym klientela z rozrzewnieniem wspominała francuskie mydełka, sprzedawane w przedwojennych czasach przez uliczną handlarkę. Była to Żydówka. Jej sklep stanowiło niewielkie, kartonowe pudło, ustawiane na skraju ulicznego chodnika. Krążyły pogłoski, że córka tej pozornie niezamożnej kobiety studiowała na Sorbonie. Można się więc domyślać, że to ona właśnie zaopatrywała „firmę“ matki w przywożony z Francji towar. Sądzę, że obie te panie lepiej wychodziły na handlu niż nasz sławny Zabłocki, któremu przemycane z Gdańska mydło rozpuściło się w wiślanej wodzie.

Pan Wuttke nie wdawał się w jakieś ciemne interesy. Był to człowiek poważny. Handlował tym, co udało mu się zdobyć legalnie. Na półkach jego sklepu były m.in. zielone mydełka niemieckiej produkcji, składające się z piasku i jakiejś podejrzanej mazi. Sprzedawał też resztki dobrego, przedwojennego towaru, przywiezionego z Poznania. W ten sposób utrzymywał żonę i dwoje dzieci. Rezydentem w jego domu i pomocnikiem sklepowym był spokrewniony z tą rodziną „pan Edward“. Jego postawa i sprężysty krok mogły wskazywać na oficerskie nawyki. Wolne chwile przeznaczał on na wykonywanie ze sklejki przeróżnych zabawek. Najbardziej podobało mi się jego największe „dzieło“, przypominające jakąś średniowieczną fortecę.

Ci ludzie zajmowali ładne, ale bardzo prowizorycznie, wręcz ubogo urządzone mieszkanie. Zauważyłem to, odwiedzając mojego rówieśnika, Józefa Wuttke, z którym dość szybko się zaprzyjaźniłem. Ten chłopak łatwo się przeziębiał i często musiał pozostawać z tego powodu w łóżku. Przyczyną tych jego chorób był prawdopodobnie dość surowy stryjski klimat. Wuttkowie mieli wiele powodów do narzekania na różne trudności, zgotowane im przez hitlerowskich okupantów, ale nigdy nie poruszali tego tematu. Odnosiło się wrażenie, że w nowym, obcym dla siebie środowisku radzili sobie stosunkowo dobrze. Wątpię jednak, czy wszyscy wysiedleni przez Niemców poznaniacy potrafili stworzyć sobie warunki do znośnej egzystencji, jak to uczyniła opisana przeze mnie rodzina przedsiębiorczego i chyba kiedyś zamożnego drogerzysty.

Generalne Gubernatorstwo, do którego włączono w sierpniu 1941 roku również byłą Galicję, stało się miejscem zsyłki dla około 100 tysięcy poznaniaków i 40 tysięcy mieszkańców Poznańskiego.

Edwin Walter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz