niedziela, 31 maja 2015

18. Czarna dama

Po upadku Powstania Styczniowego galicyjskie Polki długo nosiły żałobne szaty. Ten wzruszający zwyczaj przetrwał do wybuchu I wojny światowej, w wyniku której Polska odzyskała niepodległość. Po klęsce wrześniowej w 1939 roku znów nie zabrakło powodów do ogłoszenia narodowej żałoby, ale ci, którzy ocaleli, nie byli już tak romantycznie nastrojeni, jak nasi dziewiętnastowieczni przodkowie, bo jeżeli decydowali się na jakieś demonstracje, to była to zbrojna dywersja, a wszelkie przygotowania do takich działań odbywały się w głębokiej konspiracji. W Galicji wschodniej była ona tym trudniejsza, że polskie społeczeństwo znajdowało się tam pod baczną kontrolą nie tylko okupantów, ale i wysługujących się im kolaborantów.
Siła złego na jednego, można by powiedzieć. W tych warunkach należało ubierać się jak najbardziej normalnie, aby nie zwracać na siebie uwagi, a już z pewnością byłoby niewskazane umundurowanie się Polek w czarne sukienki.
W Stryju, w znanym mi dość dobrze środowisku mieszkańców czterech domów, mających jeden wspólny wjazd od strony ul. Dobrowlańskiej, tylko dwie kobiety nosiły żałobę. Jedna z nich ubierała się na czarno, gdy wkrótce po wejściu Rosjan do miasta zmarł na atak serca jej młody jeszcze mąż. Była to śmierć człowieka, który nie przetrzymał szoku wywołanego utratą przez Polskę niepodległości i zawaleniem się jego życiowych perspektyw. Ukończył właśnie budowę pięknego domu, gdy przyszli obcy ludzie i powiedzieli mu, że wszelka własność jest czymś nagannym.
Drugą kobietą w czerni była „pani Wanda“, jedna z mieszkanek najstarszego na naszym miniosiedlu domu. Był to kryty blachą parterowy budynek, któremu brakowało tylko kolumienek przed wejściem, aby wyglądał jak typowy dworek szlachecki. Zasiedziała w nim rodzina Klimkowiczów składała się z sędziwego już ojca, jego żony oraz czwórki ich dzieci: Jana, który pokazał się na krótko przed wybuchem wojny w swoim oficerskim mundurze i przypiętą do boku szablą, Wandy – absolwentki Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, Mieczysława, absolwenta gimnazjum Jezuitów w Chyrowie i dyplomanta też dobrej szkoły kolejowej oraz najmłodszej w tym gronie Zofii.
Jan, który po klęsce wrześniowej opuścił Polskę, dał szybko znak życia. Była to przesłana wiadomość z Francji. Przeżył zresztą szczęśliwie całą wojnę, a po jej zakończeniu osiedlił się w Paryżu i mieszkał tam do końca swoich lat. Reszta tej rodziny pozostała w Stryju. Wanda znajdowała jakieś zajęcia w szkołach, Mieczysław pracował jako dyżurny ruchu na stacjach kolejowych, a Zofia pomagała matce w prowadzeniu domu.
W zasadzie tylko Wanda zwracała na siebie uwagę sąsiadów swoimi żałobnymi ubiorami, które nosiła od początku okupacji. Zastanawiano się po kim jest ta żałoba, ale najbardziej wścibscy ludzie musieli pogodzić się ze swoją niewiedzą na ten temat, bo pani profesor umiała zachować dystans wobec mało znanych jej ludzi. Niektórzy podejrzewali ją o swoistą kokieterię, przyznając, że w tych swoich bardzo starannie dobranych i dobrze utrzymanych strojach prezentowała sieę efektownie. W końcu ktoś nadał jej przydomek „czarnej damy“.
Widywałem ją często, bo o stałych porach przechodziła przez podwórze naszej kamienicy. Pewnego razu, w czasie marcowych roztopów, przy furtce łączącej dwie posesje znalazłem w śniegu wieczne pióro marki Pelikan, wykonane z pięknej, zielonej masy. Od razu domyśliłem się, że jest to własność czarnej damy. Oddając jej to pióro, zawarłem z nią przy okazji całkiem ciekawą znajomość.
Po kilku latach dość zawikłane i tragiczne losy sprawiły, że obie nasze rodziny stały się sobie bliskie. W roli mojego ojczyma zaczął występować brat owej pani, Mieczysław. Pewnego razu, w czasie niemieckiej okupacji ten mój opiekun poprosił mnie o wyświadczenie dość dziwnej – jak początkowo sądziłem – przysługi. Wykonując podaną mi przez niego instrukcję, poszedłem do znajdującego się za jego rodzinnym domem sadu, włożyłem rękę do starej, od dawna nieużywanej psiej budy i wyjąłem z niej lniany woreczek, wypełniony szeleszczącymi metalicznie drobnymi przedmiotami. Był późny, zimowy wieczór, ale mimo panujących ciemności zorientowałem się, że pod zmrożoną, lnianą powłoką znajduje się amunicja. Brodząc w śniegu, poszedłem z tym pakunkiem do końca sadu, przeprawiłem się przez otwór w ogrodzeniu i maszerując wzdłuż znajdujących się tam torów, łatwo odszukałem wskazany mi adres.
Wprowadzono mnie do jasno oświetlonego pomieszczenia. Była to chyba kuchnia. Na jej środku ustawiono drewniany kloc z przytwierdzonym do niego imadłem. To urządzenie przytrzymywało ręczny granat, którego stalową powłokę nacinał pilnikiem w regularne rąby jakiś ubrany po kolejarsku mężczyzna. Bez zbędnych słów położyłem na stole przyniesioną przesyłkę i na tym skończyła się moja misja. Po jej wykonaniu zdałem sobie sprawę z tego, że muszę zachować pełną dyskrecję. Było to więc jedno z pierwszych, poważnych doświadczeń w moim dziecinnym życiu. Nie rozmawiałem na ten temat nawet z samym zleceniodawcą.
Gdy w Stryju znowu pojawili się Rosjanie, to ktoś doniósł im, że mój ojczym i jego siostra Wanda należeli do Armii Krajowej. Za tę „zbrodnię“ oboje zostali wywiezieni do Rostowa nad Donem i przez kilka lat byli tam trzymani w łagrze. Po powrocie do Polski Wanda nadal ubierała się w żałobne stroje, bo jej zdaniem kraj wciąż pozostawał w niewoli.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 24 maja 2015

17. Austriacy

Lekceważące powiedzonko o „austriackim gadaniu“ było jednym z przejawów przeciwstawiania się Polaków germanizacyjnym zapędom zaborców w utworzonym przez nich na terenach południowo-wschodniej Polski Królestwie Galicji i Lodomerii. Krnąbrni kresowiacy nie ulegali obcym wpływom, a co ciekawsze, powołani do realizacji ustalonej w Wiedniu polityki austriaccy i czescy urzędnicy w zetknięciu z polskim żywiołem często sami ulegali spolszczeniu. Jeszcze bardziej podatni na polskie wpływy byli zwykli przybysze z obszarów Austro-Węgier, którzy w Galicji zakładali gospodarstwa rolne i warsztaty rzemieślnicze. Tym należy tłumaczyć, że wśród ludności zamieszkującej ten rejon Polski, zwany do dziś zwyczajowo Galicją, można było spotkać wielu Polaków noszących nazwiska oraz imiona niemieckie. Niektórzy z tych ludzi nie zdawali sobie sprawy ze swojej proweniencji. Nawet ci, którzy coś wiedzieli o swoich austriackich przodkach dzięki temu, że urodzili się jeszcze za życia dziadków albo pradziadków, bez większych oporów odcinali się od pozbawionych znaczenia rodzinnych tradycji i stawali się po prostu Polakami.
Do takich osób zaliczyłbym na przykład dobrze mi znanego w swoim czasie Feliksa Majera, który jako młody człowiek pobierał nauki w budapeszteńskiej szkole rzemiosł artystycznych, a w wieku dojrzałym poświęcał się z wielkim zamiłowaniem kopiowaniu urzekających go dzieł polskiego malarstwa.
Austriaczką z pochodzenia była matka mojej matki, Karolina z domu Marks. Nie sądzę, żeby łączyło ją jakieś pokrewieństwo ze znanym filozofem, chociaż jej imię i nazwisko mogłoby to sugerować. Specjalnością tej kobiety było wypiekanie serników i szarlotek. Swoje cukiernicze wyroby podawała do kawy z ziaren palonych w specjalnym naczyniu, ustawianym na kuchennym blacie. Zapach i smak tego napoju bardzo przypadł mi do gustu już we wczesnym dzieciństwie.
Siostra babci, Maria, była właścicielką niewielkiego gospodarstwa rolnego, położonego w pobliżu Stryja we wsi Grabowiec. Lubiłem odwiedzać jej schludny dom z oszkloną kolorowymi szybkami werandą. Po drugiej stronie miasta, w Uhersku, miał swoją siedzibę brat babci, którego imienia niestety nie zapamiętałem. Pełnił on funkcję dróżnika kolejowego, co w czasach austriackiego zaboru i w okresie międzywojennym było dobrze płatnym zajęciem. Otrzymywaną pensję uzupełniał on dochodami z prowadzonej przez siebie pasieki. Widywałem go, gdy przyjeżdżał na zakupy do Stryja. Nosił czarne garnitury a w okresach zimowych jego wierzchnim ubiorem była dobrze uszyta, podbita jakimś ciepłym futrem pelisa. Wyglądał zawsze bogato i uroczyście. Jego twarz zdobił sumiasty wąs z bokobrodami, utrzymanymi w stylu cesarza Franciszka Józefa I. Częstował mnie owiniętymi w papierki cukierkami, które sam chyba też lubił, bo zwykle miał ich zapas w kieszeniach.
Całe to rodzeństwo posługiwało się dobrze wyszlifowanym językiem polskim. O austriackich sentymentach babci świadczyły już tylko śpiewane przez nią piosenki. W jej wykonaniu poznałem ładnie brzmiącą melodię hymnu ze słowami: „Cesarzowa mile włada ...“. Był to tekst przełożony na język polski. Babcia śpiewała też często rycerską balladę o Edwinie i Wandzie, co wyjaśnia skąd wziął się pomysł nadania mi dość niezwykłego imienia.
Wielu Austriaków pojawiło się w moim rodzinnym mieście w czasie niemieckiej okupacji. Byli to wojskowi i urzędnicy, odróżniający się od „prawdziwych Niemców“ dość ludzkim podejściem do miejscowej ludności. Jedno z kierowniczych stanowisk na stacji kolejowej zajmował sympatyczny wiedeńczyk o nazwisku Kieseweter, który wbrew obowiązującym konwencjom wdał się w romans z pewną Polką. Wywołana tym afera skończyła się happy endem, bo kochliwy Austriak wywiózł wybrankę swego serca do Wiednia i tam zawarł z nią związek małżeński.
Jeszcze bardziej zasłynął w Stryju dowódca posterunku Bahnschutzu, Karol Bosser, też wiedeńczyk. Prowadził on cichą wojnę z żandarmerią. Jej ekipy urządzały częste obławy na ludzi przewożących pociągami żywność, kupowaną między innymi w rejonach Przemyśla i Dębicy. Gdy na stacji zjawiali się żandarmi z psami, to Bosser jechał na najbliższy przystanek kolejowy i tam przeganiał z przemyskiego pociągu pasażerów z plecakami i torbami, w których według jego mniemania mogła znajdować się żywność. Ci ludzie dojeżdżali do Stryja, następnym pociągiem, gdy na stacji nie groziły im już rewizje i konfiskaty bagażu. Wykrzykiwany przez niego w wagonach kolejowych rozkaz „Raus!“ nikogo nie obrażał, gdyż przyjmowany był przez doświadczonych podróżników jako przyjacielska rada. Ten Austriak dobrze więc zapisał się w pamięci wielu mieszkańców Stryja. 


Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter



sobota, 16 maja 2015

16. Feniks z popiołów

W czasie Świąt Wielkanocnych w 1886 roku Stryj przemienił się w ogromne pogorzelisko. Ten największy w dziejach miasta pożar wybuchł w sobotę 17 kwietnia o godzinie drugiej w nocy od przypadkowo zaprószonego ognia. W ciągu pół godziny zapaliły się zabudowania rynku z wielkimi składami towarów. Wkrótce podsycana silnym wiatrem pożoga ogarnęła również inne rejony. Spłonęło ogółem 970 domów. Ocalały tylko budynki poczty, koszar oraz cerkiew i zbór ewangelicki. W „Historii miasta Stryja“ Antoniego Prochaski znajduję opis tego tragicznego wydarzenia, oparty na ówczesnej relacji prasowej. Czytam m.in.: „Żywiołowy ogień szalał tak szybko, że ludzie uciekali ledwo w tym, co na sobie mieli ... Z niebezpieczeństwem życia uratował ksiądz Rumiński, poroch, metrykalne księgi. Były rozrzewniające sceny poświęcenia. Chorą żonę dyrektora gimnazjum, Misińskiego, uratowali studenci, wynosząc ją w łóżku z płonącego domu. Poparzyło się wielu, jak m.in. dyrektor szkoły ludowej Hołubowicz ... Gaszący zgliszcza pionierzy snuli się jak grabarze. Cesarz wysłał 10.000 zł dla ratunku, minister wojny przysłał kilkadziesiąt namiotów, które rozbito na rynku. W całym kraju zarządzono składki“.
Klęski pożarów często nawiedzały Stryj od najdawniejszych lat. W okresie Rzeczypospolitej naliczono ich 18. Według zachowanych zapisów już na przełomie lat 1517-1518 zdarzył się groźny w skutkach pożar, a następne takie nieszczęście przyszło w 1592 roku. W wiekach XVII i XVIII odnotowano po osiem wielkich pożarów, co mogłoby wskazywać na pewną regularność w ich występowaniu. Składały się na to różne przyczyny, ale z pewnością najważniejszą z nich było to, że przy każdej odbudowie miasta stawiano domy z drewna. Dopiero w XIX wieku wybudowano w Stryju wiele domów z cegły, ale i to nie przeszkodziło w powstawaniu i łatwemu rozprzestrzenianiu się pożarów, gdyż to miasto wciąż narażone jest na podmuchy silnych, podgórskich wiatrów, które podsycają każde zarzewie ognia.
Pożary wybuchały w miejscowych gorzelniach, tartakach i magazynach, co należy złożyć na karb nieostrożności pracowników tych zakładów, ale były też często celowo wzniecane przez różnych najeźdźców, a zwłaszcza przez Tatarów. W latach 1523 i 1524 spalili oni Stryj dwukrotnie. Również po późniejszych najazdach kozacko-tatarskich pozostawały na jego przedmieściach zgliszcza. W czasach saskich w jednym tylko 1726 roku wybuchły dwa pożary. W 1772 roku, pierwszym roku rozbiorów, ogień strawił prawie całe miasto. Spłonął nawet murowany kościół.
To palone i odbudowywane na nowo miasto utraciło niemal wszystkie zabytki. Klęski pożarów pojawiły się w Stryju również w latach 1917 i 1918, ale jego mieszkańcy nigdy nie poddali się uczuciom rezygnacji. Jak czytam w „Historii Stryja“ sekretarz magistratu Wilhelm Somerfeld w napisanym przez siebie referacie pt. „Rozwój miasta Stryja w czasie od 1874 do 1924 roku“ stwierdził m.in.: „Po wielkim pożarze w 1886 roku miasto się odbudowało. W miejsce niskich, zapadłych domków powstały piękne, murowane domy piętrowe oraz wspaniałe wille“. Skrupulatny sekretarz wymienił różne inwestycje o znaczeniu społecznym, gospodarczym i kulturalnym, które zrealizowano do czasów mu najbliższych. Już w latach 1906 i 1907 pojawiło się na ulicach Stryja w sumie 410 lamp gazowych, którymi zastąpiono stare oświetlenie naftowe. W 1910 roku przystąpiono do wiercenia studni i zakładania miejskich wodociągów. W czasie trzydziestu lat wszystkie pobocza ulic wyłożono kamiennymi chodnikami, które jak pisze W. Somerfeld: „swoim wyglądem dają obraz miasta europejskiego, postępu i cywilizacji“.
Z tą cywilizacją nie było jeszcze tak dobrze, jak na nasze współczesne wyobrażenia. Jezdnie były pokryte kamiennym tłuczniem, pracowicie ubijanym przez jedyny w mieście walec drogowy, ale przynajmniej nie jeździło się tam po błocie. W swojej książce Antoni Prochaska trafnie zauważył: „Odrodzenie swe, postać świeżą, nowe oblicze zawdzięcza Stryj niestety klęsce pożaru, który 17 kwietnia 1886 roku w perzynę obrócił duże i ludne miasto, ale jak cudowny ptak Feniks, na krótko tylko zagrzebał się w popiołach, by niebawem już powstać z nich odrodzonym, tak i gród kresowy wnet dźwiga się z ruiny nową przybierając postać“.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 10 maja 2015

15. Najstarsze dzieje


Trudno jest określić wiek miasta, które wzięło swoją nazwę od rzeki Stryj. Wykonana w 1541 roku pieczęć ławnicza z herbem wyobrażającym jakąś postać świadczy prawdopodobnie o nawiązaniu w ten sposób do starej legendy, która mówi, iż nad tą rzeką istniała w zamierzchłych czasach pustelnia świątobliwego eremity, odwiedzana przez okoliczny lud, i że te zgromadzenia dały początek powstaniu tam osady z kościółkiem.
Niektórzy historycy twierdzą jednak, że ta herbowa postać w kapeluszu, okryta obszerną szatą i dzierżąca ozdobną laskę, wcale nie jest pustelnikiem lecz wędrownym kupcem. Do takiego wniosku skłoniła ich magistracka pieczęć z 1574 roku z wizerunkiem idącego człowieka. Możliwe, że na ten temat dyskutowano już w XVI wieku, gdyż nie było chyba obojętne, czy miastu dał początek rusiński eremita czy powstało ono dzięki wędrownym kupcom przybywającym tam z sąsiednich krajów, a więc i z Polski. W każdym razie późniejsza pieczęć wykonana w XVII wieku nie pozostawia wątpliwości, że zdecydowano się na umieszczenie na niej wyraźnej podobizny kupca. Ma on na sobie modny w owym czasie strój, stoi przed bramą miasta, obok której umieszczono symboliczne drzewo i kotwicę. Było to uzasadnione, bo spławiane rzeką produkty leśne stanowiły kiedyś podstawę miejscowej gospodarki. Ta wersja stryjskiego herbu nie została zaakceptowana przez austriackiego zaborcę. W 1794 roku cesarz Franciszek II nadał miastu herb przedstawiający rzekę z dwoma austriackimi orłami po obu jej brzegach, ale ten jego akt spotkał się prawdopodobnie z bojkotem miejscowej ludności. Może dlatego właśnie w 1844 roku cesarz Ferdynand I poszedł na ustępstwo i ustanowił herb Stryja przedstawiający pielgrzyma z laską i różańcem. Miał to być rzekomo święty Leonard, patron kupiectwa. W ten sposób nawiązano jakby do legendy o eremicie i równocześnie do tradycyjnego herbu, przedstawiającego kupca. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że Stryj bardzo wcześnie stał się bardzo poważnym ośrodkiem handlowym dzięki swojemu położeniu na skrzyżowaniu dróg wiodących z północy przez Karpaty na Węgry i ze Śląska na wschód, min. do Carogrodu. Kompromisowa wersja herbu jakoś się przyjęła i o ile dobrze pamiętam, żeliwne słupy gazowych latarni w Stryju były oznaczone emblematami z wizerunkiem świętego Leonarda. Herby Stryja mogły sugerować, że jego mieszkańcy zajmowali się tylko modlitwą i handlem, ale wiadomo, że już w początkach XV wieku było to miasto stanowiące ośrodek administracyjny na dużych obszarach ziem królewskich. Szybkiemu rozwojowi Stryja sprzyjało osadzenie tego grodu przez Władysława Jagiełłę na prawie magdeburskim w 1431 roku. W ostatnich latach XV wieku i w pierwszych dziesięcioleciach wieku następnego województwo ruskie było wyniszczane przez powtarzające się ciągłe najazdy Tatarów, Turków i Mołdawian. W tym czasie Stryj był kilkakrotnie palony. Aby umożliwić jego odbudowę król Zygmunt I uwolnił miasto na osiem lat od wszelkich podatków oprócz cła. Nękani przez najeźdźców mieszkańcy korzystali ze zwolnień podatkowych również w późniejszych czasach. Dobrodziejami Stryja byli m.in. miejscowy starosta Jan Tarnowski oraz królowie Zygmunt August, Stefan Batory, Zygmunt III, Jan Kazimierz, a zwłaszcza Jan III Sobieski, który zanim został królem, był stryjskim starostą. W młodości ten późniejszy pogromca oblegających Wiedeń wojsk tureckich wziął udział w tłumieniu buntu Kozaków, wspomaganych przez hordy Tatarów. Był to rok 1648 nazwany krwawym rokiem na Czerwonej Rusi, a także "czasem ruiny". W tym okresie mieszkańcy dobrze ufortyfikowanego Stryja dzielnie odpierali ataki zwolenników Chmielnickiego i Tuhaj-beja, zyskując swojej reducie miano "Urbs fidelis" - miasta wiernego Rzeczpospolitej.
Edwin Walter