niedziela, 20 września 2015

34. Matka

Podczas walk o wschodnią Galicję sowieckie lotnictwo pojawiało się często nad Stryjem, w którym wciąż stacjonowały jakieś niemieckie wojska. Pewnego popołudnia obserwowałem z mojego podwórka długo trwającą walkę samolotów myśliwskich. Było to interesujące widowisko.

Prawie wszystkie naloty bombowe przesiedziałem w piwnicy naszego kilkupiętrowego domu. Powiadano, że w razie zawalenia się budynku nasz schron stałby się zbiorowym grobem, ale mimo to mieszkańcy osiedla zbiegali się podczas alarmów do naszej, zbudowanej z solidnych głazów piwnicy. Niektórzy mieli w niej prycze i legowiska z ułożonych na ziemi materaców. Inni przynosili tam krzesła. Jednemu z naszych sąsiadów skołatane nalotami nerwy odmówiły posłuszeństwa. Zdarzało się, że przy całkiem spokojnym niebie chował się do piwnicy i stamtąd nawoływał swoją żonę Mańkę, spokojnie gotującą obiad.

Najwięcej grozy budziły w nas długotrwałe nocne naloty. Baliśmy się huku eksplodujących bomb. Tym odgłosom towarzyszyło jeszcze bardziej groźne drżenie budynku. W szerokim korytarzu piwnicy ustawiony był ołtarzyk, słabo oświetlony kilkoma świecami. Klęczały przed nim kobiety wypowiadające polskie i ukraińskie modlitwy. Moja matka nie brała udziału w tych nabożeństwach. Przesiadywała na ustawionej pod ścianą ławie, obejmując ramionami mnie i mojego brata. Powiedziała nam kiedyś, że jeśli mamy zginąć, to niech to odbędzie się w jednym czasie. Zawsze zachowywała spokój i opanowanie. Tylko raz się zdenerwowała, gdy wymknąłem się z jej uścisku i wyszedłem z piwnicy na podwórze, aby przyjrzeć się wiszącym na niebie flarom i rozbłyskom pocisków artylerii przeciwlotniczej. Wycofałem się do schronu dopiero wtedy, gdy usłyszałem obok siebie szum spadających na ziemię szrapneli i mniejszych odłamków. Nie było to złudzenie. Później, za dnia znalazłem tam kilka takich przedmiotów. Zupełnie realna była też możliwość zburzenia naszego domu. Kiedyś tuż przy jednej z jego ścian odkryliśmy wystające z ziemi skrzydełka sporej bomby, która na szczęście okazała się niewypałem.

Po bombardowaniach nastąpił trwający przez pewien czas artyleryjski ostrzał miasta. Strzelano chyba na postrach, bo nigdzie nie było widać obronnych umocnień wojsk niemieckich. Słyszeliśmy gwizdy lecących pocisków i dobiegające z różnych stron odgłosy ich wybuchów. Baliśmy się tej z rzadka prowadzonej palby, ale były to już ostatnie działania wojenne w rejonie Stryja.

Zakończenie niemieckiej okupacji powitaliśmy z ulgą. W ciągu dwóch lat jej trwania największą dla nas dolegliwość stanowił częsty brak pożywienia. Czasem zaglądał nam w oczy głód. Mogliśmy przeżyć ten okres w lepszych warunkach, gdyby moja matka zdecydowała się na podpisanie Volkslisty. W tej sprawie wezwano ją kiedyś do mieszczącego się przy ulicy Jagiellońskiej biura Gestapo. Rozparty za biurkiem oficer używał różnych argumentów, aby skłonić ją do wyrzeczenia się polskości. Obiecywał kartki na masło i inne produkty żywnościowe, a gdy to nie pomogło, to zaczął podgrzewać na spirytusowej kuchence pojemnik z lakiem, patrząc znacząco matce w oczy. Wszyscy w Stryju wiedzieli, że jedną ze stosowanych przez gestapowców tortur było zanurzanie rąk ofiar w roztopionym laku. Matka nie okazała jednak lęku i to zniechęciło gestapowca do dalszych nalegań.

Ta delikatna z natury kobieta miała dość siły, aby w czasie wojny stawić czoło różnym trudnościom i niebezpieczeństwom. Zdawałem sobie sprawę z tego, ile wysiłku i poświęcenia kosztowało ją zapewnienie wyżywienia mnie i mojemu starszemu bratu. Bywały okresy, gdy nikt z krewnych nie mógł nam przyjść z pomocą i wówczas ta trzydziestoletnia kobieta musiała sama jakoś zaspokajać głód rosnących chłopaków.

Doszło kiedyś do tego, że wyprawiając nas do szkoły, dała nam na śniadanie po jednym placku ziemniaczanym. Upiekła je na patelni bez tłuszczu. Były cienkie i przypalone. Dla niej chyba nie wystarczyło tego nędznego pożywienia. Moje zajęcia szkolne zaczęły się w tym dniu od gimnastyki. Nauczyciel, pan Dubycz, wyprowadził uczniów na dziedziniec i po krótkiej zaprawie fizycznej zarządził grę w dwa ognie. Ja nie wziąłem w niej udziału. Stałem z boku. Nauczyciel zwrócił na mnie uwagę i zapytał, dlaczego jestem taki apatyczny. Odpowiedziałem, że chcę iść do domu i on mnie zwolnił z lekcji, nie pytając nawet o powód, dla którego chciałem się znaleźć w domu. Nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić, co mną powodowało. Czułem tylko, że coś mnie zmusza do bezzwłocznego ruszenia w drogę. Nie pomyślałem o zabraniu tornistra i pobiegłem jak w jakimś transie. Pokonałem w ten sposób dwukilometrowy dystans dzielący szkołę od domu.

Drzwi do mieszkania były zamknięte. Nie tracąc czasu, wspiąłem się na gzyms pod oknem, znajdującym się po drugiej stronie budynku. Nie wiem, skąd miałem pewność, że przez to okno zobaczę matkę. Leżała zemdlona na podłodze. Wezwałem na pomoc sąsiadów, wśród których był lekarz. Wspólnymi siłami wyważono drzwi i udzielono matce pierwszej pomocy.

Moje działania w tej sprawie nikogo nie zdziwiły i nikt ich specjalnie nie komentował. Gdy teraz, po półwieczu, przypominam sobie tamten dzień, to myślę, że ujawniły się wówczas nadzwyczaj silne związki uczuciowe, które połączyły mnie z matką w trudnych latach wojny.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter


Emilia z d. Szostak matka Edwina Waltera

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz