niedziela, 26 lipca 2015

26. Szkoła przetrwania

Na początku sowieckiej okupacji Stryja najbardziej przykrym dla mnie doświadczeniem było wystawanie od wczesnego poranku w kolejce po chleb. Był to zupełnie nieznany mi wcześniej rytuał, zwany na rosyjską modłę staniem w ogonku. Za stojących „w ogonku“ uważali się nawet  ci, którym udało się zająć miejsce tuż przy drzwiach sklepu. Pamiętam moje wielkie rozczarowanie, gdy po raz pierwszy zdobyłem w ten sposób dla mojego domu coś, co wcale nie było chlebem, lecz uformowaną w sześcian mieszanką plew i lepkiej masy, przypominającej z wyglądu najprawdziwszą glinę.

Ogonki przed piekarniami i sklepami zniknęły dopiero po nastaniu niemieckiej okupacji, co nie oznacza, że mieliśmy już dobrobyt. Otrzymywaliśmy na kartki niewielkie ilości chleba, margaryny i marmolady z buraków i brukwi. Każdy miał to jak w banku i nie musiał się obawiać, że nie zrealizuje kartek. Oczywiście trudno było wyżywić się tymi skąpymi przydziałami jałowego jedzenia. Nieliczne czynne sklepy oferowały wprawdzie jakieś namiastki artykułów spożywczych, ale niechętnie je kupowano. Była to np. wypełniająca dość zgrabne butelki ciecz, której nadano nazwę esencji herbaty rumowej. Aby nie truć się tym podejrzanym specyfikiem, rozsądni ludzie woleli używać całkiem zdrowych naparów z suszonych płatków róży i skórek jabłkowych. Z oferowanych w sklepach towarów zapamiętałem też pochodzące chyba z Krakowa żurki w proszku, których producentem była firma jakiegoś pana Strójwąsa. Na szczęście mieliśmy jeszcze targowisko, na którym ukraińscy chłopi sprzedawali zdrowe produkty żywnościowe, jeśli zdołali przewieźć je przez miejskie rogatki. Wieprzowiną i wołowiną handlowano nielegalnie, bo prywatny ubój zwierząt rzeźnych był zakazany.

Żandarmeria rewidowała wjeżdżające do miasta furmanki i rekwirowała głównie gęsi, jajka i masło. Te wiejskie dostawy były jednak tak duże, iż zostawało z nich jeszcze coś na zaopatrzenie rynku. Jeśli miało się marki, to można było kupić wiele różnych wiktuałów. Rzadko spotykanym towarem była tylko mąka, ale nie brakowało zboża i ziaren kukurydzy. Nabywcy sami musieli się zajmować przetwarzaniem tych produktów na coś jadalnego. Dlatego prawie każdy dom w Stryju był zaopatrzony w specjalny młynek, którym rozdrabniano wszelkie ziarna na kasze. Po odpowiednim ustawieniu trących części takiego urządzenia uzyskiwało się też mąkę.

Młynki były wytwarzane masowo przez pracowników miejscowych warsztatów kolejowych, które podczas wojny stały się czymś w rodzaju fabryki pracującej nielegalnie na zaopatrzenie ludności. Produkowano tam zresztą nie tylko młynki, lecz także zapalniczki, lampy karbidowe i zmyślnie skonstruowane maszynki do cięcia liści tytoniu. Uprawianie tej rośliny było przez okupantów surowo zakazane, ale palacze sadzili ją na swoje potrzeby w przydomowych ogródkach. Liście tytoniu były też szmuglowane przez kolejarzy z południowych rejonów Galicji, a nawet z Węgier i Rumunii. Był to zazwyczaj towar w dobrym gatunku. W kuchni urządziliśmy nielegalną trafikę, znaną dobrze chłopom przejeżdżającym obok naszego domu w dni targowe. Podczas, gdy mama sprzedawała tytoń, ja szedłem na targowisko, gdzie regularnie zajmowałem się sprzedażą kamyczków do zapalniczek. Ten rzadko spotykany towar, podobnie jak liście tytoniu, dostarczał nam znajomy kolejarz.

Względnie dobry dla nas okres skończył się, gdy Niemcy zaczęli dokładniej kontrolować wieś i zabierać chłopom niemal wszystkie produkty rolne i hodowlane. Również kontrole przeprowadzane w pociągach były tak ścisłe, że miasto zostało prawie zupełnie odcięte od wszelkich dostaw żywności. Pewnym ratunkiem dla naszej licznej i rozgałęzionej rodziny było niewielkie gospodarstwo rolne mojego dziadka w Rajłowie, ale jedna zakolczykowana przez Niemców krasula nie dawała aż tyle mleka, żeby dało się nim wyżywić ponad dwadzieścia osób. Na lichej ziemi można było jednak wyhodować co roku trochę ziemniaków i zboża, które to produkty dziadek przeznaczał w pewnej części na zaopatrzenie dzieci i wnuków.

Z czasem i to źródło żywności wyschło, bo Niemcy tak podburzyli ukraińskich nacjonalistów, że przebywanie Polaków na wsi równało się ich samobójstwu. Byłem właśnie w Rajłowie, gdy banda rezunów napadła nocą na sąsiednią wieś, zamieszkaną przeważnie przez Polaków. Z odległości kilku kilometrów widziałem ogień trawiący chałupy i słyszałem krzyk mordowanych ludzi. Po tym zdarzeniu gospodarstwo w Rajłowie zostało opuszczone i pozostawione na łaskę losu.

W mieście panował głód. Najgorsza bieda zapanowała na przednówku. Niektórzy mieszkańcy nie mieli już nic do jedzenia oprócz pokrzywy. W tym czasie wziąłem udział w niebezpiecznej wyprawie do Rajłowa, gdzie znajdowało się jeszcze trochę kartofli. Były to specjalnie odłożone i dobrze ukryte sadzeniaki, ale zapadła decyzja, że należy przeznaczyć je na zjedzenie. Poszedłem tam z jednym z wujków. Szliśmy na przełaj przez pola i zagajniki, bacząc pilnie, aby nie spotkać się z jakimikolwiek ludźmi. Udało się. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że w opuszczonym gospodarstwie nie było śladu plądrowania. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Wynikało z tego, że Ukraińcy, tak jak dawniej, traktowali cudzą własność jako coś nietykalnego. Szkoda jednak, że niektórzy z nich nie szanowali tak samo ludzkiego życia.

Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
W Rajłowie. Edwin Walter pierwszy z prawej

niedziela, 19 lipca 2015

25. Trzy okupacje

Starcie dwóch okupantów naszego kraju odbyło się na terenach Polski wschodniej i południowo-wschodniej, stanowiących dla Związku Sowieckiego coś w rodzaju frontowego buforu. Dokonany 22 czerwca 1941 roku niemiecki atak nie był zresztą dla Rosjan żadnym zaskoczeniem. Wiem coś o tym, bo jako dziewięcioletni chłopak byłem świadkiem dość nieudolnie przez nich prowadzonych przygotowań do wojny.

Moim punktem obserwacyjnym była pewna wiejska chałupa, znajdująca się przy drodze między Stryjem a wsią Grabowiec. Ukrywano mnie tam wśród obcych ludzi i do tego Ukraińców, ale właśnie dzięki ich opiece uniknąłem grożącego mi spotkania z białymi niedźwiedziami. Poznani przeze mnie wieśniacy jeździli codziennie furmankami na zlokalizowaną w pobliżu budowę wojskowego lotniska. Wieczorami zeskrobywali glinę z drewnianych kół i skrzyń swoich pojazdów oraz liczyli zarobione ruble. Jeszcze nie skończono ziemnych robót, gdy na splantowanym już częściowo terenie pojawiły się pierwsze samoloty. Każdego ranka dochodził stamtąd ryk rozgrzewanych silników. Potem wzbijały się w niebo pękate jak beczki „aparaty“ myśliwskie. Ich piloci wytrwale ćwiczyli swój kunszt bojowy, ale nawet jako dziecko byłem pewny, że siedząc za sterami tych powolnych samolotów, nie będą mieli żadnych szans w walkach z pilotami Messerschmittów, które były mi znane. Obejrzałem je dość dokładnie w czasie jednej z ich akcji, przeprowadzonych we wrześniu 1939 roku.

Miejscowa ludność pokpiwała sobie z latających „beczek“, podobnie jak i z lądowego wojska radzieckiego, noszącego karabiny na sznurkach i woreczki z garściami jęczmiennej kaszy, stanowiącymi żelazne porcje wciąż głodnej piechoty. Pilotom powodziło się lepiej. Widywani przeze mnie lotnicy byli rozlokowani po chatach, w których mimo panującej biedy zawsze można było znaleźć jakieś pożywienie. Okazało się jednak, że nawet ta elita sił zbrojnych nie była zdolna do walki. Gdy w czasie pamiętnego czerwcowego świtu zbudził mnie huk detonujących na lotnisku bomb, to kierując się zwykłym odruchem ciekawości wybiegłem przed dom. Zobaczyłem nisko lecący samolot z widocznym na jego kadłubie czarnym krzyżem. Nie był to typowy bombowiec. Wyglądał raczej na jakąś transportową, a więc i łatwą do zestrzelenia maszynę. Możliwe, że był to używany do różnych celów Junkers. Zatoczył on powoli półokrąg, skierował się na lotnisko, skąd po chwili znów rozległa się seria detonacji. Jeśli w tym czasie nie pojawił się na niebie ani jeden sowiecki samolot, to nie był to chyba efekt totalnego zniszczenia lotniska, ze wszystkim, co się na nim znajdowało. Sądzę, że przyczyną haniebnego walkoweru była panika.

Sowieccy piloci, zamiast ruszyć do walki w powietrzu, pojawili się między chałupami. Byli przeważnie tylko w bieliźnie. Wyganiali z obór chłopskie szkapy i wskakując na ich nieosiodłane grzbiety pędzili jakby na oślep, gdzieś przed siebie, aby uciec jak najdalej od bombardowanego lotniska. Ten tragikomiczny spektakl dał mi dużo satysfakcji za doznane od sowieckich najeźdźców krzywdy i upokorzenia. Przypadkowo i ja najadłem się przy tym strachu, gdyż po bombardowaniu nadleciała nad lotnisko i wieś grupa Messerschmittów, strzelających do wszystkiego, co dawało jakieś znaki życia. Jeden z niemieckich lotników zauważył mnie i mojego brata, gdy staliśmy przed chałupą, rozglądając się beztrosko. Samolot urósł nagle w naszych oczach. Zdążyliśmy jeszcze dojrzeć twarz Niemca, zanim w przerażeniu daliśmy nura pod znajdujący się w pobliżu krzak bzu. Przywarliśmy twarzami do trawy. Kątem oka widziałem w odległości metra ścieg wbijających się w ziemię pocisków karabinu maszynowego. Nawiasem mówiąc, nie było to pierwsze tak bliskie spotkanie z „rycerskimi“ pilotami myśliwskich formacji Luftwaffe.

Przewaga wojsk hitlerowskich nad Armią Czerwoną mogła wskazywać na to, że już nigdy nie zobaczę pod moim dachem żołnierzy sowieckich. Będąc dzieckiem, nie pojmowałem logiki przebiegających zdarzeń. Nie przypuszczałem nawet, że wykonany atak na Związek Radziecki był początkiem końca zagrażającej całemu światu potęgi hitlerowskiej. Dopiero po pewnym czasie zauważyłem, że siła wojsk III Rzeszy ulegała ciągłemu osłabieniu.

Mieszkając przy ważnym kolejowym szlaku i trakcie drogowym, wiodącym przez Lwów do Rosji, interesowałem się zwłaszcza ich zaopatrzeniem w żywność. Początkowo dobrze karmieni żołnierze pozostawiali na miejscach postojów resztki jedzenia, chętnie zbieranego przez wymizerowaną z głodu dziatwę. Sam znalazłem kiedyś porzucone w kącie naszego podwórza serki opakowane w srebrzystą folię oraz suchary i połeć słoniny ze świeżo zabitej świni. Rozrzutni żołnierze na kilka godzin przed swoim odjazdem ponalewali dzieciom do kubków ugotowane przez siebie kakao. Po jakimś czasie coś się zmieniło. Powracający z frontu żołnierze sami rozglądali się za czymś do jedzenia, buszując po świecących pustkami kredensach miejskiej ludności. Pamiętam, jak młodzi pancerniacy z czołgowej jednostki SS weszli z hałasem do naszego mieszkania i zażądali podania im kolacji.

Mimo wszystko bardzo się zdziwiłem, gdy po dwóch latach niemieckiej okupacji w Stryju znów pojawili się Rosjanie. Tym razem było to już całkiem inne wojsko w porównaniu z tym, które uciekało w 1941 roku. Jego podniebną forpocztę stanowiły samoloty szturmowe i myśliwskie, wyprodukowane na wzór zachodni. Wśród wojsk lądowych nie zabrakło wprawdzie tradycyjnej kawalerii i taczanek wyposażonych w Maximy, ale główne siły składały się z artylerii oraz jednostek piechoty zmechanizowanej. Przewożeni Studebakerami żołnierze odżywiali się do syta amerykańską tuszonką, a podpici jak zwykle oficerowie zadawali szyku, brawurowo jeżdżąc szybkimi Willisami.

Przed tym wojskiem ustąpili nie tylko Niemcy. Również zachodni sponsorzy sowieckiej armii nabrali do niej takiego respektu, że wbrew swojej woli dali jej pół Europy.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 12 lipca 2015

24. Obcy w domu

Administracja stryjskiego garnizonu wojsk hitlerowskich wciągnęła na listę kwater oficerskich wiele mieszkań zajmowanych przez miejscową ludność. Na takiej liście znalazło się również mieszkanie mojej rodziny. Sublokatorami byli zwykle oficerowie oddziałów kierowanych na front wschodni i zatrzymujących się w naszym mieście na krótkie postoje. Lokowano ich w mieszkaniach na parterze. Była w tym jakaś logika. Chodziło chyba o to, że w razie bombardowania szybciej można się ewakuować z parteru niż z wyższej kondygnacji. Z tego też powodu – jak sądzę – wojskowi nigdy nie zajmowali w naszych amfiladach pomieszczeń położonych najdalej od wejścia, wybierając niezbyt wygodne pokoje przechodnie.

Dzielenie się mieszkaniem z obcymi ludźmi i do tego jeszcze reprezentującymi wojska okupacyjne, było dla nas uciążliwe i przykre. Mieliśmy zresztą jak najgorsze mniemanie o Niemcach. Prowadzona przez nich wojna miała określoną wymowę, ale na nasz stosunek do tych najeźdźców miały też wpływ różne, drobne z ich punktu widzenia a dla nas wręcz wstrząsające fakty. Na moją świadomość największy wpływ wywarło oczywiście to, co sam zaobserwowałem. Na przykład przy wejściu na dziedziniec mojej szkoły przy ulicy Batorego zastrzelono uciekającą z pobliskiego getta Żydówkę oraz trzymane przez nią na ręku dziecko. Ich zwłoki leżały tam przez wiele godzin. Mocne wrażenie wywarła na mnie scenka, która rozegrała się w mojej obecności pewnego przedpołudnia w pobliżu naszego domu. Jakiś tajniak KRIPO albo Gestapo ścigał mężczyznę. Obaj przebiegli obok grupy żołnierzy stojących przy samochodach ciężarowych, zaparkowanych przy chodniku. Ich dowódca powiedział coś do jednego z szeregowców a ten natychmiast zdjął z ramienia karabin, złożył się do strzału i zabił oddalonego już o ponad sto metrów człowieka. To, co dziś serwują widzom twórcy filmów, w czasie niemieckiej okupacji można było oglądać jako realne obrazki. Policjanci, w myśl dyrektyw Hitlera, mieli na terenach wschodnich chodzić z otwartymi kaburami pistoletów, ale wyglądało czasem na to, że niektórzy oficerowie Wehrmachtu też stosowali się na swój sposób do tego polecenia.

Jako nasi sublokatorzy oficerowie starali się jednak zachowywać w miarę przyzwoicie, jeśli było to w ogóle możliwe w ich sytuacji i przy ich negatywnym nastawieniu do Polaków, wpajanym niemal każdemu Niemcowi przez rodzinę i szkołę. W myśl propagandy hitlerowskiej byliśmy zaliczani do jakiegoś gatunku podludzi, nie zasługujących na dobre traktowanie. Nie mieściliśmy się jednak w tych utrwalanych na siłę stereotypach i to chyba zbijało z tropu przebywających wśród nas Niemców. W każdym razie nie podnosili głosu i starali się jak najrzadziej spotykać z domownikami. Dzięki temu mieliśmy względny spokój. Zazwyczaj było tak, że ci „nadludzie“ przychodzili do domu wieczorami a wychodzili bardzo wcześnie. Nigdy nie widzieliśmy, żeby coś jedli. Najwidoczniej odżywiali się w wojskowych kantynach. Możliwe, że nie chcieli obżerać się w obecności ludzi skazanych na rażące niedostatki.

Tylko raz przeżyliśmy coś w rodzaju trzęsienia ziemi, spowodowanego przez podpułkownika, który urządził sobie w naszym mieszkaniu biuro sztabowe, odwiedzane przez wojskowych różnych stopni. Rozlegało się przy tym tupanie i trzaskanie obcasami, prowadzono głośne rozmowy.

Wyjątkowo sympatycznie zachował się u nas pewien oficer intendentury. Był to Austriak w starszym wieku, chętnie wdający się z nami w pogawędki. Używał zrozumiałego dla nas języka czeskiego. W przypływie szczerości powiedział, że nie jest hitlerowcem i służy w niemieckim wojsku tylko z przymusu. Otrzymaliśmy od niego trochę żywności. Pewnego razu przyniósł skórzaną teczkę pełną pozbijanych jajek i wręczył nam jako prezent. Spotkał go wcześniej niezbyt groźny wypadek samochodowy i dzięki temu przez kilka dni jedliśmy do syta jajecznicę, a teczka bardzo mi się przydała, bo aż do matury nosiłem w niej książki i zeszyty. 

Dobrze wspominam też kapitana węgierskiej artylerii przeciwlotniczej, który wylegując się przez całe dnie na naszej sofie, wydawał rozkazy łącznikom z obsługi czterolufowych działek, okopanych na kartoflisku po drugiej stronie zabudowań ulicy Dobrowlańskiej. Nawiasem mówiąc, nie zdarzyło się, żeby któreś z tych sprzężonych działek zestrzeliło choćby jeden z sowieckich samolotów, pojawiających się nad miastem pod koniec okupacji hitlerowskiej. Poznanemu przez nas Madziarowi na niczym nie zależało tak bardzo, jak na powrocie do Budapesztu, o którym to mieście coś opowiadał, ale niestety, z powodu bariery językowej, były to niezbyt zrozumiałe dla nas monologi. Znał jednak kilka polskich słów. Powiedział np. „mysza jeść moja chleb“, gdy zauważył, że jego rumiany bochenek komiśniaka został nieco oskubany przeze mnie i mojego brata.

Jeden ze skierowanych do nas sublokatorów był postacią dość zagadkową. Jego maniery i wygląd mogły wskazywać na arystokratyczne pochodzenie. Towarzyszyła mu piękna, wytwornie ubierająca się brunetka, którą traktował z wielkim szacunkiem i miłością. Dziwne było jednak to, że twarze tych dwojga ludzi były zawsze naznaczone jakby głęboko przeżywanym smutkiem. Potwierdzeniem ich tragedii mogły być aluzje, wypowiadane przez oficerów mieszkających w sąsiedztwie. Dawano nam do zrozumienia, że dama serca naszego sublokatora jest Żydówką. Była to niebezpieczna dla nas sytuacja, ale skończyło się tylko na tym, że pewnego dnia owa para zabrała swoje nieliczne bagaże i opuściła mieszkanie.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 5 lipca 2015

23. Zielona siedem

W „Polityce” przeczytałem list czytelnika, który dał wyraz swojemu oburzeniu na byłych gimnazjalistów, piszących na starość wyidealizowane wspomnienia o Lwowie. Jego zdaniem ci autorzy nie zetknęli się w młodości z prawdziwym życiem, a zwłaszcza z galicyjską biedą, bezrobociem i konfliktami wśród zamieszkujących to miasto Polaków, Ukraińców i Żydów. Oczywiście, nie zgadzam się z takim podejściem do tej sprawy. Uważam, że nie należy odbierać głosu nikomu, kto ma coś do powiedzenia o swoich przeżyciach i obserwacjach z lat młodości.

Na wspomnieniach „gimnazjalisty”, wrażliwego na piękno świata, są oparte niektóre wiersze o Stryju napisane przez Kazimierza Wierzyńskiego. W jego wydanym na emigracji tomie pt. „Róża wiatrów” (1944) znajduje się znamienny utwór pt. „Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny”, a w nim jest zwrotka, której treść może – moim zdaniem – przypaść do serca każdemu, kto utracił swoje rodzinne miasto w Galicji, na Polesiu, Wileńszczyźnie czy gdziekolwiek na świecie. Poeta napisał:
Bo nie ma ziemi wybieranej,
Jest tylko ziemia przeznaczona,
Ze wszystkich bogactw cztery ściany,
Z całego świata tamta strona.
            
Dla Kazimierza Wierzyńskiego tą „stroną” we wczesnej młodości był Stryj z jego pięknymi okolicami.
Rzeka płynęła, jeszcze tam płynie
Brzegiem wiązanym w gęstej wiklinie.
Lubiłem w góry chodzić sam jeden.
Pamiętam Skole, Trościan, Ławoczne,
Buki miedziane, sny podobłoczne.
Ten świat był w Stryju,
Zielona siedem.
(Fragment wiersza „Tego mi trzeba” z tomu „Krzyże i miecze”, 1946 r.).

Ulicę Zieloną znałem bardzo dobrze. Znajdowała się na szlaku moich wędrówek do III i IV klasy szkoły podstawowej, mieszczącej się przy ul. Stefana Batorego. W tej rusyfikowanej, niemczonej i znów rusyfikowanej szkole nikt z nauczycieli nie wspomniał o tym, że tuż obok znajduje się dom jednego z najwybitniejszych polskich poetów. Dziś przypominam sobie, że po jednej stronie ulicy Zielonej ciągnął się wysoki mur, ogradzający stary żydowski cmentarz, a po drugiej znajdowały się ogrody, wśród których widniały skromne, ale ładne domki. Do jednego z nich „w ogrodzie dusznym od mięty”, „z Grottgerem na stole”, „ciepłymi gontami” i „srebrną strzałą na dachu” poeta wciąż tęsknił, chociaż stał się bywalcem i ozdobą literackich salonów Warszawy, a później mieszkańcem Nowego Jorku. Zacytowany wyżej wiersz kończy się słowami:
Prastarych czasów szukam niewcześnie,
Brzóz, sosen, domu. Zostały we śnie
I stamtąd wiatrem, wspomnieniem nieba
I lasów ciemnych; puszczy w Karpatach,
Przychodzą do mnie szumieć po latach,
Szumieć o kraju. Tego mi trzeba.
            Kazimierz Wierzyński potrafił jak mało kto przedstawić wpływ krajobrazu na kształtowanie się wrażliwości młodego człowieka. Nie posądzam go o tendencyjność, chociaż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pisząc niektóre ze swoich stryjskich wierszy, traktował je jako swoisty, poetycki, a może i polityczny testament dla przyszłych pokoleń. Uczuciowe przywiązanie tego wybitnego artysty do miasta jego młodości było niewątpliwie bardzo autentyczne, bo w czasie, gdy już nikt nawet nie marzył o odzyskaniu Stryja przez Polskę, napisał jeszcze „Wiersz na pocieszenie”:
Wracam z Nowego Jorku zmęczony,
Zbity, zły, ogłuszony,
Do mojej nory, lasów i skał.
Przez cztery godziny, przez całą drogę,
Marzę tylko o jednym: że będę spał.
I przyjeżdżam, i właśnie usnąć nie mogę.
Zamykam oczy i czuję się: żaden,
W jakimś pustkowiu niczyjem,
I nie wiem, dlaczego przychodzi mi na myśl
Miasto Stryj nad rzeką Stryjem.
            (Z tomu „Korzec maku”, 1951 r.)
            Dalej w tym wierszu znajdujemy poetycki opis ulicy Zielonej oraz kilka słów o mieście i kościelnym zegarze odmierzającym czas.

Edwin Walter