niedziela, 25 października 2015

39. Pułk artylerii motorowej. Wspomnienie o plutonowym Neugebauerze.

W toku lektury książki pt. „Komentarze na temat historii polskich działań wojennych 1939 r.“ Mariana Porwita natknąłem się na swoistą zagadkę. W podanym indeksie związków operacyjnych i jednostek taktycznych wymieniono nazwy przeróżnych batalionów i kompanii, ale pominięto jedną z najbardziej nowoczesnych i chyba ważniejszych jednostek, jaką był 1. Pułk Artylerii Motorowej.

Mogę potwierdzić, że ten pułk istniał naprawdę. Był główną atrakcją ostatniej trzeciomajowej defilady stryjskiego garnizonu. Podoficer tej jednostki, plutonowy Maksymilian Neugebauer został moim wujkiem, gdy po powrocie z wrześniowej kampanii ożenił się z moją ciotką Wandą. Nie wracałbym do tematu 1. PAM, ani do pisania „brulionu“, którego maszynopis już obrósł pajęczyną w szufladzie, gdyby nie poprosiła mnie o to moja kuzynka, a córka nieżyjącego już Maksymiliana Neugebauera, Anita Gruszczyńska. Żeby ułatwić mi spełnienie tej prośby, skontaktowała mnie ze swoim bratem Jerzym, który wiele rozmawiał z ojcem o jego wojennych przygodach.

W przysłanym mi liście Jerzy napisał: „Według tego, co pamiętam ze wspomnień ojca, 1. PAM był w rezerwie naczelnego wodza z wyłączeniem jednego dywizjonu (mieszanego, około 8 do 12 armat 75-100 mm), który przed samym wybuchem wojny został oddany do dyspozycji dowódcy 10. Brygady Kawalerii (zmotoryzowanej) pułkownika Maczka. Wymarsz pułku ze Stryja rozkazem (podobno) samego Śmigłego nastąpił po wybuchu wojny (chyba 2 lub 3 września) z zadaniem przyjścia z odsieczą Warszawie“.

Nabrałem zaufania do podanych mi przez Jerzego informacji, bo właśnie 3 września Warszawa była już zagrożona. Jak napisał płk Marian Porwit, naczelny wódz powiadomił w tym dniu prezesa Rady Ministrów, iż: „... wobec postępów Niemców należy przygotować ewakuację urzędów za Wisłę na prawy jej brzeg“.

Podejmowane w tym czasie przez Śmigłego decyzje w sprawie dyslokacji wojska świadczyły o tym, że zaczął organizować obronę Warszawy. Możliwe, że postanowił skierować pod stolicę również stryjski pułk artylerii. Jeśli tak, to była to decyzja absurdalna, gdyż pułk, aby dotrzeć do wyznaczonego celu, musiałby pokonać kilkaset kilometrów dróg zatłoczonych przez uciekinierów i atakowanych przez nieprzyjacielskie lotnictwo.

Jak przeczytałem w książce M. Porwita, gen. Sosnkowski w rozmowie z naczelnym wodzem już wtedy wyraził pogląd, że oś odwrotu naszych sił zbrojnych należało skierować nie wprost na wschód w stronę Rosji, lecz na południowy-wschód w stronę sojuszniczej Rumunii i przyjaznych Węgier, którędy biegły nasze połączenia z Francją i Wielką Brytanią ...“. W myśl tej koncepcji 1. PAM należało, jak się wydaje, pozostawić w rejonie jego dotychczasowego postoju, bo już po niewielu dniach byłby tam bardzo potrzebny jako ważny czynnik obrony przyczółka rumuńskiego, tworzonego na linii rzek Stryj i Dniestr. Dobrze się stało, że chociaż jeden dywizjon pułku został włączony do znakomicie walczącej 10. Brygady Kawalerii Stanisława Maczka, poza tym stryjski pułk artylerii zmotoryzowanej nie odegrał w kampanii wrześniowej żadnej roli. Może właśnie dlatego pomija się fakt, że ta jednostka istniała.

Jerzy Neugebauer napisał: „Pułk, a na pewno ta jego część, w której służył ojciec, nie brał udziału w poważniejszej bitwie. Były potyczki z pojazdami pancernymi, parę razy strzelano do niemieckich czołgów z armat polowych granatami pod gąsienice, z dobrym zresztą skutkiem. Tato wspomniał też, że – jako łącznik jechał w nocy na motocyklu za niemiecką kolumną zmechanizowaną. I to dość długo, zanim zorientował się, że ma przed sobą nieprzyjaciela (na zdjęciach żołnierzy brygady Maczka z września widzę, że mieli oni na głowach austriackie hełmy, podobne do niemieckich, więc nie dziwię się, że ojciec pomylił Niemców ze swoimi kolegami)“.

Chociaż pułk nie brał udziału w ważniejszej bitwie, to jednak wielu jego żołnierzy zginęło w toku różnych potyczek. Maksymilian Neugebauer był świadkiem śmierci całej obsługi CKM, która ostrzeliwała atakujące ją samoloty. Podczas przemarszu koło Janowa i Tomaszowa Lubelskiego oddziały pułku były nękane ciągłymi bombardowaniami. W końcu, gdzieś na Lubelszczyźnie, cała kolumna ich pojazdów została zniszczona przy użyciu bomb rozpryskowych i fosforowych.

„Spaliły się wszystkie samochody – czytam w liście Neugebauera juniora. – Spłonął też wóz ojca wraz z jego wspaniałą (znaną mi ze zdjęć) kurtką skórzaną i innymi rzeczami osobistymi. Życie ratował kryjąc się w przydrożnym rowie. Następnie przywłaszczył sobie bezpańskiego konia i na nim przedostał się do Lwowa. Tam – ku swojemu zdumieniu – spotkał żołnierzy 1. PAM. Opowiadał im, że dano mu pod opiekę sztabowy samochód z jakimiś ważnymi dokumentami, ale nie wiedział, co z nimi zrobić“.

Edwin Walter



niedziela, 18 października 2015

38. Dzieje plutonowego Neugebauera z 1. Pułku Artylerii Motorowej

Polscy dowódcy otrzymali 17 września od naczelnego wodza rozkaz, aby nie walczyć z Rosjanami. Marian Wilk w książce „Gruzin na Kremlu“ zacytował fragment rozkazu, skierowanego do dowódcy okręgu Lwów gen. Władysława Langnera: „Bijemy się z Niemcami, z bolszewikami wojny nie prowadzimy, do wojska sowieckiego nie strzelać, chyba, że nas zaatakują“.

Mój przyszły wujek, plutonowy Maksymilian Neugebauer, był jednym z obrońców Lwowa. Zajmował strzeleckie stanowisko przy okienku jakiejś piwnicy, gdy zauważył skierowany na siebie karabin żołnierza Armii Czerwonej. Odchylił się z linii strzału. Za plecami usłyszał szum obsypującego się tynku.

We Lwowie Polacy walczyli jeszcze pewien czas na dwa fronty. W wielu innych rejonach walk złożyli broń. Marian Wilk napisał: „W nowej sytuacji (zetknięcie wojsk radzieckich i niemieckich), 22 września 1939 r., zostało podpisane niemiecko-radzieckie wstępne porozumienie, co do linii demarkacyjnej, biegnącej wzdłuż rzek: Pisy, Narwi, Bugu i Sanu“.

Gen. Władysław Langner poddał Lwów Armii Radzieckiej. Sowieci obiecali polskim żołnierzom swobodny powrót do domu. „W tych okolicznościach ojciec po raz pierwszy usłyszał nazwisko Nikity Chruszczowa, jednego z przywódców rzekomo wyzwoleńczej armii. Sowieckie zapewnienia okazały się oszustwem. Pierwszych opuszczających miasto Polaków sowieckie patrole zastrzeliły. Dopiero później zaczęto pędzić zdemobilizowanych żołnierzy do niewoli“ – napisał w liście do mnie mój kuzyn Jerzy.

Zorganizowano punkty kontrolne, w których ewidencjonowano jeńców i rewidowano ich rzeczy. Poszczególni mężczyźni poddawani byli kilku kontrolom.

Pierwszą z nich Maksymilian Neugebauer przeszedł bez problemów. Gorzej było przy drugiej, dokładniejszej, nakazano mu wysypać suchary, przechowywane w puszce po masce przeciwgazowej i w tym momencie nastąpiła fatalna wpadka, bo pod sucharami ukryty był piękny pistolecik typu Walther, z którym jego dotychczasowy właściciel jakoś nie umiał się rozstać. Ujrzawszy tę „kompromitującą“ rzecz, sowieci skierowali jeńca do specjalnie sformowanej kolumny. Wieczorem, w otoczeniu uzbrojonych strażników na koniach, została ona skierowana do stojących wśród pobliskich pól wagonów kolejowych.

Jerzy napisał, że ci strażnicy, uradowani jazdą na dobrych, zdobycznych koniach i urzeczeni nowiutkim, skórzanym oporządzeniem, nie zwracali uwagi na zgnębionych jeńców.

„I wtedy ojciec wraz z żołnierzem ze swojego pułku, udając, że poprawiają rozwiązane sznurowadła, zatrzymali się, a następnie odskoczyli w pobliskie krzaki, niezauważeni przez strażników. To, że żołnierz ten był Rusinem – jak się teraz mówi – Ukraińcem, uratowało mu życie“ – czytam w liście.

Jak wiadomo, za namową Niemców ukraińscy nacjonaliści tworzyli dywersyjne oddziały, nastawione na utrudnianie polskiemu wojsku wykonywania zadań.

Nie oszczędzano też życia żołnierzy, jeśli ci oddalili się od swoich oddziałów. Również Rosjanie podburzali białoruską i ukraińską ludność przeciwko polskiemu wojsku. Zależało im przede wszystkim na stworzeniu w ten sposób pozorów powstania ludowego, co miałoby stać się pretekstem do rzekomo wyzwoleńczej interwencji na wschodnich ziemiach Polski.

Wiedząc o tych niebezpieczeństwach, obaj uciekinierzy umówili się, że Maksymilian Neugebauer występować będzie w roli Ukraińca. Aby nie ujawniać słabej znajomości języka ukraińskiego, miał udawać, że nie słyszy – żegnać się po rusku, bo w ten właśnie sposób Ukraińcy zwykle sprawdzają, czy ktoś jest naprawdę ich wiary i narodowości.

Gdy natknęli się w jakiejś wsi na uzbrojonych, ukraińskich chłopów, musieli odpowiadać na pytania w rodzaju: kim są, skąd i dokąd idą. Neugebauer udawał głuchego, a jego kolega z wojska – Rusin, skłamał, że obaj są Ukraińcami. Tłumaczył też, że zostali oswobodzeni przez sowietów z polskiego wojska i że idą do domu. O swoim towarzyszu podróży powiedział, że ogłuchł od wybuchu bomby. Neugebauer musiał się jeszcze przeżegnać i zostali uwolnieni.

Opuszczając ukraiński posterunek, obeszli znajdującą się przy nim stodołę, za którą ułożone były w rzędzie zwłoki kilku zastrzelonych żołnierzy. Zgubił ich prawdopodobnie brak znajomości języka ukraińskiego.

Po tej przerażającej przygodzie Maksymilian Neugebauer doszedł już bez większych trudności do Stryja, do swojej narzeczonej Wandy. Ich zdjęcie ślubne oznaczone jest datą 1 X 1939 roku.

Edwin Walter



Maksymilian Neugebauer



niedziela, 11 października 2015

37. Homo viator

Jestem pielgrzymem, który wyruszył w drogę z rodzinnego miasta w obce strony, nie zaznając nigdzie pełnego spokoju. Ze Stryja zostałem wyszczuty wraz z matką i bratem przez Rosjan, podobnie jak wielu innych mieszkańców narodowości polskiej. Nastąpiło to w marcu 1945 roku. Mieliśmy nadzieję, że przygarnie nas rodzina zasiedziała od niepamiętnych czasów w Bochni. Okazało się jednak, że nie było tam dla nas miejsca. W maju byliśmy już w Prusach Wschodnich. Na miejsce osiedlenia wybraliśmy Marienwerder czyli Kwidzyn, dość ładne, niezniszczone działaniami wojennymi miasto. Przez pewien czas miał w nim swoją rezydencję dowódca II Frontu Białoruskiego Konstanty Rokossowski. Zajmował tam luksusową willę z basenem, należącą uprzednio do jakiegoś milionera. Gdy Rokossowski przeniósł się do Legnicy, to Kwidzyn został wydany na pastwę podpalaczy. Byli to pacjenci wojskowych szpitali, którzy jakby dla zabawy, ale z pewnością za przyzwoleniem komendantury spalili całe centrum miasta z licznymi sklepami i magazynami. Gdy wysiadaliśmy z wagonu kolejowego na kwidzyńskiej stacji, to w powietrzu unosił się jeszcze swąd dopalanych domów. Część zabudowy ocalała dzięki pierwszym polskim mieszkańcom, starającym się przeciwdziałać szerzącej się pożodze. Gdy gasili pożary, podpalacze przysiadali na krawężnikach i szyderczo pokrzykiwali: „Polaczki, gore!“.

Przeżyłem tam osiem lat, ale nic mnie z tym miastem nie wiązało, więc znów ruszyłem w drogę, tym razem już jako samodzielny człowiek ze świadectwem maturalnym w kieszeni. Pojechałem do pełnego gruzów Wrocławia. Pozostawałem tam kilkanaście lat, część z nich przeznaczając na uniwersyteckie studia. Następnie bez żadnych rozterek zdecydowałem się na przeniesienie do Szczecina. Właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że z Wrocławiem niewiele mnie łączy poza kilkoma, mało ważnymi wspomnieniami. Podobny stosunek mam do Szczecina, chociaż przeżyłem w nim już prawie połowę swojego życia. Nie chciałbym się już jednak stąd ruszać, zwłaszcza ze względu na moje urodzone i wychowane tu córki, które nie chcą nawet słyszeć o jakichkolwiek przeprowadzkach.

Nie jestem jednak pewny, czy nie będę musiał kiedyś znów udać się w drogę. Dla mnie nie byłoby to nic nowego, bo jako doświadczony przez los homo viator jestem zawsze gotowy do wędrówki. Dla moich córek konieczność opuszczenia miejsca ich urodzenia byłaby wielką tragedią. Ale właśnie Niemcy coraz głośniej podnoszą sprawę swoich „wypędzonych“, co dla Polaków osiadłych na Ziemiach Zachodnich i Północnych brzmi jak dzwonek alarmowy. Ostatnio do chóru starych aktywistów organizacji ziomkowskich dołączył arcybiskup Kolonii, kardynał Joachim Meisner. W swoim kazaniu upomniał on zebranych w świątyni słuchaczy, że nie wolno im zapomnieć o ucieczce i wypędzeniu Niemców z Prus Wschodnich, Śląska, Prus Zachodnich, Gdańska i Sudetów. Oczywiście, że każdy człowiek ma wręcz obowiązek pamiętania o miejscu swojego urodzenia. Ja na przykład daję temu wyraz w swoim „Galicyjskim brulionie“, ale obawiam się, że ton i podteksty niemieckiego kardynała wskazują na chęć dokonania jakichś terytorialnych rewindykacji. Byłoby to możliwe tylko w przypadku kolejnego wypędzenia, tym razem Polaków. Taki akt w niemieckim wykonaniu nie zdarzyłby się zresztą po raz pierwszy.

W porównaniu z wywózkami na Sybir albo do obozów koncentracyjnych wypędzenie kogoś z domu było w czasie II wojny światowej stosunkowo niewielką dolegliwością. Dlatego nikt w naszej stryjskiej kamienicy nie ubolewał specjalnie nad losem poznańskiego drogerzysty, pana Wuttke, wysiedlonego przymusowo przez władze hitlerowskie i skierowanego na „zesłanie“ do Galicji. Resztki swojego dobytku Wuttkowie przywieźli do Stryja w kilku skrzyniach starannie wykonanych z heblowanego drewna. Oceniliśmy te pojemniki jako przykład solidnej, poznańskiej roboty. Złożono je w korytarzu piwnicy, gdzie pozostawały przez pewien czas. Każdy mógł się im przyjrzeć.

Byłem bardzo ciekawy, co się w nich znajdowało. Kiedyś zastałem w piwnicy pana Wuttke, gdy wyjmował ze skrzyń starannie otulone wiórami sześcienne butle, zawierające wodę kolońską. Wkrótce ten drogerzysta otworzył w centrum miasta swój sklep. Nie było w nim wiele towaru. Zawiedziona tym klientela z rozrzewnieniem wspominała francuskie mydełka, sprzedawane w przedwojennych czasach przez uliczną handlarkę. Była to Żydówka. Jej sklep stanowiło niewielkie, kartonowe pudło, ustawiane na skraju ulicznego chodnika. Krążyły pogłoski, że córka tej pozornie niezamożnej kobiety studiowała na Sorbonie. Można się więc domyślać, że to ona właśnie zaopatrywała „firmę“ matki w przywożony z Francji towar. Sądzę, że obie te panie lepiej wychodziły na handlu niż nasz sławny Zabłocki, któremu przemycane z Gdańska mydło rozpuściło się w wiślanej wodzie.

Pan Wuttke nie wdawał się w jakieś ciemne interesy. Był to człowiek poważny. Handlował tym, co udało mu się zdobyć legalnie. Na półkach jego sklepu były m.in. zielone mydełka niemieckiej produkcji, składające się z piasku i jakiejś podejrzanej mazi. Sprzedawał też resztki dobrego, przedwojennego towaru, przywiezionego z Poznania. W ten sposób utrzymywał żonę i dwoje dzieci. Rezydentem w jego domu i pomocnikiem sklepowym był spokrewniony z tą rodziną „pan Edward“. Jego postawa i sprężysty krok mogły wskazywać na oficerskie nawyki. Wolne chwile przeznaczał on na wykonywanie ze sklejki przeróżnych zabawek. Najbardziej podobało mi się jego największe „dzieło“, przypominające jakąś średniowieczną fortecę.

Ci ludzie zajmowali ładne, ale bardzo prowizorycznie, wręcz ubogo urządzone mieszkanie. Zauważyłem to, odwiedzając mojego rówieśnika, Józefa Wuttke, z którym dość szybko się zaprzyjaźniłem. Ten chłopak łatwo się przeziębiał i często musiał pozostawać z tego powodu w łóżku. Przyczyną tych jego chorób był prawdopodobnie dość surowy stryjski klimat. Wuttkowie mieli wiele powodów do narzekania na różne trudności, zgotowane im przez hitlerowskich okupantów, ale nigdy nie poruszali tego tematu. Odnosiło się wrażenie, że w nowym, obcym dla siebie środowisku radzili sobie stosunkowo dobrze. Wątpię jednak, czy wszyscy wysiedleni przez Niemców poznaniacy potrafili stworzyć sobie warunki do znośnej egzystencji, jak to uczyniła opisana przeze mnie rodzina przedsiębiorczego i chyba kiedyś zamożnego drogerzysty.

Generalne Gubernatorstwo, do którego włączono w sierpniu 1941 roku również byłą Galicję, stało się miejscem zsyłki dla około 100 tysięcy poznaniaków i 40 tysięcy mieszkańców Poznańskiego.

Edwin Walter

niedziela, 4 października 2015

36. Stepan Bandera na pomniku

Komendant stryjskiej policji jeździł odkrytym kabrioletem, chociaż mógł się obawiać napaści ze strony ukraińskich organizacji terrorystycznych. To duże, luksusowo wykonane auto widywałem często w porze obiadowej obok naszego podwórza. Kierowca tego pojazdu, pan Dulski, zajmował wraz ze swoją rodziną mieszkanie w pobliskim domu. Był to człowiek drobnej postury. Gdy siedział za kierownicą, to trudno było dojrzeć jego ramiona. Zawsze gładko wygoloną głowę przykrywał skórzanym kaszkietem. Odsłaniał czoło w przypływie dobrego humoru, ale nierzadko ściągał daszek tej czapki na oczy. Wówczas ja i moi koledzy z podwórka woleliśmy nie zbliżać się do parkującego samochodu, który wzbudzał nasz podziw.

Jak przypuszczałem, pan Dulski miewał napady złego nastroju, gdy czekały go jeszcze jakieś trudne obowiązki w godzinach popołudniowych albo i nocnych. W związku z aktywnością ukraińskich bojówek policja miała z pewnością wiele niebezpiecznych zadań do wykonania. Na powagę sytuacji wskazywał zamach wykonany w 1934 roku na ministra spraw wewnętrznych i posła na sejm, pułkownika Bronisława Pierackiego. Jednym z jego zabójców był Stepan Bandera. Został on szybko ujęty, co dobrze może świadczyć o operatywności polskiej policji. Po procesie trwającym do 1936 roku wydano na niego wyrok śmierci, zamieniony następnie na dożywotnie więzienie.

Minister Pieracki został pośmiertnie mianowany generałem. W Stryju jego imieniem nazwano jedną z ulic. Stąd moje szczególne zainteresowanie tym niewątpliwie wybitnym człowiekiem, zasłużonym m.in. w walce o niepodległość Polski w czasie I wojny światowej. Był on członkiem Związku Strzeleckiego i Legionów Polskich.

Jak wiemy, Stepan Bandera nie odbył do końca nałożonej na niego kary. Wydostał się na wolność wraz z wybuchem wojny i objął w 1940 roku przywództwo rewolucyjnego odłamu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Współpracując z hitlerowcami, utworzył wojskową formację nazwaną Legionem Ukraińskim. Był też jednym z przywódców Ukraińskiej Powstańczej Armii, którą obciążają zbrodnie popełnione na bezbronnej ludności polskiej. W opinii poddawanych bestialskiej eksterminacji Polaków nie była to żadna armia. Członków UPA nazywano rezunami albo banderowcami.

Jakimś usprawiedliwieniem dla Bandery i jemu podobnych Ukraińców były przyświecające im hasła walki o samoistną Ukrainę, ale nie wiadomo, dlaczego tę walkę toczono z pokonanymi przez Niemców i Rosjan Polakami. Już było pewne, że Niemcy nie zgodzą się na utworzenie niezależnego państwa ukraińskiego. W jednej z rozpraw Zbigniewa Załuskiego znajduję informację, iż samozwańczy rząd lwowski Stećki wraz z jego ideowym inspiratorem Stepanem Banderą został wsadzony przez Niemców do obozu. W „Historii Ukrainy XX w.“ T. A. Olszańskiego zamieszczona jest nota mówiąca o tym, że Stepan Bandera był internowany w Sachsenhausen–Oranienburgu wśród osób o specjalnym znaczeniu i korzystał z lepszych, niż przeciętne, kacetowskich warunków. Był więc raczej dogadującym się z Niemcami zakładnikiem niż więźniem. Wyszedł na wolność na wiosnę 1944 roku. Po wojnie zamieszkał w Niemczech Zachodnich. Tam w 1959 roku zginął z rąk zamachowca, nasłanego przez wywiad radziecki.

Wkrótce po rozpadzie Związku Radzieckiego Ukraińcy postawili w Stryju pomnik Stepanowi Banderze jako swojemu bohaterowi narodowemu. Trudno jednak powiedzieć, że mają już naprawdę samostijną Ukrainę, bo ten symbol ich niezależności został przez kogoś wysadzony w powietrze. Pomnik szybko odbudowano i postawiono przy nim zbrojne warty, których widok może świadczyć o nieustannym zagrożeniu młodego państwa.

O całej tej sprawie dowiedziałem się od pewnego Rosjanina, znającego dość dobrze stryjskie realia. Jego zdaniem pomnik Bandery wysadzili komuniści. Gdy w czasie naszej rozmowy wysunąłem przypuszczenie, że mogli to być Rosjanie, on nie zaprzeczył.

Bardziej bezpieczne są stawiane nielegalnie przez Ukraińców w Polsce pomniki na cześć poległych członków ugrupowań UPA. W różnych miejscowościach naszego kraju pojawiło się już kilknaście takich obelisków, sławiących czyny tej rzekomej armii, która najdzielniej poczynała sobie z bezbronnymi kobietami, dziećmi i starcami. W Hruszowicach, ktoś stracił cierpliwość i oblał czarną farbą postawiony tam łuk triumfalny UPA.

Edwin Walter

niedziela, 27 września 2015

35. Bez cenzury

W 1939 roku Mikołaj J., będąc kilkunastoletnim chłopakiem, po raz pierwszy pomyślał z sympatią o Polakach. Stał właśnie przy drodze, po której uzbrojeni strażnicy prowadzili wziętych do niewoli oficerów Wojska Polskiego. Ludzi zachowujących się z tak wielką godnością w beznadziejnej dla nich sytuacji nigdy przedtem ani też nigdy później nie widział.

Powyższe słowa opieram na wyznaniach Mikołaja, z którym spotkałem się pod koniec lat siedemdziesiątych. Ten były lotnik na miejsce swojego stałego zamieszkania wybrał Lwów. Żyjąc wśród wspaniałych zabytków tego miasta, stał się zdeklarowanym miłośnikiem polskiej kultury, czym narażał się nie tyle władzom sowieckim, co zamieszkałym we Lwowie Ukraińcom. Występujące czasem na scenie lwowskiego teatru polskie zespoły artystyczne obdarowywał wielkimi naręczami kwiatów. Postępował tak, chociaż wiedział, że spotkają go za to szykany drobnych ukraińskich urzędników, którymi obsadzone były biura gospodarki komunalnej. Wolał jednak znosić niewygody w nigdy nieremontowanym mieszkaniu, niż zrezygnować z demonstrowania swojego polonofilskiego nastawienia. Nie ograniczał się zresztą do wręczania kwiatów polskim artystom. Był też konsekwentnym obrońcą zabytków. Interweniował w różnych instytucjach, gdy spotykał się z przejawami celowej dewastacji kościołów i innych budowli o wartości historycznej.

Za tę działalność próbowano go ukarać w inny jeszcze sposób. Odmawiano mu wydania zezwolenia na wyjazd do Polski, gdy zapragnął odwiedzić groby swoich kolegów poległych w czasie wojny. Musiał pojechać aż do Moskwy, aby otrzymać niezbędny dokument. Od tego czasu bywał częstym gościem w Szczecinie, o który walczył w 1945 roku jako członek eskadry nocnych bombowców. Były to liche, łatwe do zestrzelenia samoloty PO-2. Nic też dziwnego, że wielu zasiadających w ich kabinach spotkała śmierć. Mikołaj sam się dziwił, że uszedł z życiem z tych opresji.

O jego wojennych przygodach napisałem coś do „Głosu Szczecińskiego“ i tak zaczęła się nasza znajomość. Później, będąc przejazdem we Lwowie, wstąpiłem do Mikołaja na pogaduszki. Samochód wprowadziliśmy na niewielkie podwórze, zasłonięte od ulicy wysoką bramą, gdyż zdaniem mojego gospodarza znaczek „PL“ mógłby kogoś zbytnio zainteresować. Stenogram z naszej rozmowy z pewnością byłby dobrą podkładką do oskarżenia nas o działalność wywrotową. Mikołaj nie ukrywał bowiem, co sądzi o roli Rosjan wobec Polski i Ukrainy. Mówił z dezaprobatą, że nasz kraj jest traktowany przez nich jak kolonia, a to co się działo na Ukrainie nazwał okupacją spotykającą się z normalnym w takich warunkach życia ruchem oporu. Powiedział, że Ukraińcy się zbroją na różne sposoby. Jedni szlifowali noże z samochodowych resorów. Inni odbierali pistolety oficerom samotnie zapuszczającym się w ciemne uliczki. Informując mnie o tym, Mikołaj chciał chyba dać do zrozumienia, że stworzone przez Rosjan imperium już długo nie potrwa. W tych słowach było też zawarte – jak sądzę – ostrzeżenie dla Polaków, że nie mają po co wracać do Lwowa.

Jeśli Mikołaj jeszcze żyje, to z pewnością jest zdumiony zmianami, jakie pojawiły się na świecie. Ukraina bez walki stała się wolnym krajem, a Polacy myślą raczej o jednoczeniu się z zachodnią Europą, niż utarczkach terytorialnych ze wschodnimi sąsiadami. We Lwowie nie da się jednak zatrzeć śladów polskości i to nas może pocieszać.

Długo stać jeszcze będą gmachy Ossolineum, Politechniki Lwowskiej i Uniwersytetu Jana Kazimierza. Nawet drobne detale, jak odkryta przeze mnie przypadkowo emaliowana tabliczka z polską nazwą ślepego zaułka naprzeciwko dworca kolejowego, przypominać będą, że Lwów został zbudowany przez Polaków. Na tej tabliczce widnieje napis: „Zamknięta“.

Wbrew temu, co się na ogół sądzi, Polacy zapisali się dobrze w pamięci wielu Ukraińców. Przekonałem się o tym, gdy z konieczności spędzałem noc wraz z podróżującą ze mną rodziną na leśnym parkingu pod Tarnopolem. Przy naszym namiocie zjawił się staruszek z psem na smyczy i powiedział, że możemy spać spokojnie, bo on zadba o nasze bezpieczeństwo. Rano, po wyjściu z namiotu, natknęliśmy się na miednicę, wypełnioną ofiarowanymi jabłkami, ale nasz dyskretny opiekun i dobroczyńca już się nie pokazał.

Z tej podróży zapamiętałem też inne, podobnie wzruszające spotkanie. Za Tarnopolem zauważyliśmy idącego szosą mężczyznę ze skrzynką wędlin na ramieniu. Zamierzałem odkupić od niego trochę kiełbasy, bardzo apetycznie wyglądającej, ale on nie odstąpił nam nawet kawałka tego specjału, tłumacząc się, iż te ukradzione przez niego wyroby przeznaczył na wesele syna. Nie pożałował mi jednak czasu na rozmowę. Pogadaliśmy dość długo i przyjaźnie o starych dziejach. Ukrainiec okazał się być żołnierzem Wojska Polskiego i żeby to udowodnić zaśpiewał pięknie kilka ułańskich piosenek. Przy pożegnaniu powiedział jakby z żalem, że za polskich rządów lepiej dbano tam o ziemię niż w czasie władzy radzieckiej. Na dowód tego pokazał nam widoczny z drogi ugór i niewielki kawałek ziemi obsianej gryką, zaznaczając, że te pola powinny tak jak dawniej rodzić pszenicę. Zachęcił nas jeszcze do odwiedzenia znajdującej się w pobliżu wsi Jagielnica. Spełniając jego zalecenie, zjechaliśmy z szosy i ujrzeliśmy okryty brązowym nalotem pałacyk obronny z czasów Jagiellonów, w którym urządzono przetwórnię tytoniu. Może właśnie dzięki temu, ten szacowny zabytek jeszcze istniał.

Edwin Walter

niedziela, 20 września 2015

34. Matka

Podczas walk o wschodnią Galicję sowieckie lotnictwo pojawiało się często nad Stryjem, w którym wciąż stacjonowały jakieś niemieckie wojska. Pewnego popołudnia obserwowałem z mojego podwórka długo trwającą walkę samolotów myśliwskich. Było to interesujące widowisko.

Prawie wszystkie naloty bombowe przesiedziałem w piwnicy naszego kilkupiętrowego domu. Powiadano, że w razie zawalenia się budynku nasz schron stałby się zbiorowym grobem, ale mimo to mieszkańcy osiedla zbiegali się podczas alarmów do naszej, zbudowanej z solidnych głazów piwnicy. Niektórzy mieli w niej prycze i legowiska z ułożonych na ziemi materaców. Inni przynosili tam krzesła. Jednemu z naszych sąsiadów skołatane nalotami nerwy odmówiły posłuszeństwa. Zdarzało się, że przy całkiem spokojnym niebie chował się do piwnicy i stamtąd nawoływał swoją żonę Mańkę, spokojnie gotującą obiad.

Najwięcej grozy budziły w nas długotrwałe nocne naloty. Baliśmy się huku eksplodujących bomb. Tym odgłosom towarzyszyło jeszcze bardziej groźne drżenie budynku. W szerokim korytarzu piwnicy ustawiony był ołtarzyk, słabo oświetlony kilkoma świecami. Klęczały przed nim kobiety wypowiadające polskie i ukraińskie modlitwy. Moja matka nie brała udziału w tych nabożeństwach. Przesiadywała na ustawionej pod ścianą ławie, obejmując ramionami mnie i mojego brata. Powiedziała nam kiedyś, że jeśli mamy zginąć, to niech to odbędzie się w jednym czasie. Zawsze zachowywała spokój i opanowanie. Tylko raz się zdenerwowała, gdy wymknąłem się z jej uścisku i wyszedłem z piwnicy na podwórze, aby przyjrzeć się wiszącym na niebie flarom i rozbłyskom pocisków artylerii przeciwlotniczej. Wycofałem się do schronu dopiero wtedy, gdy usłyszałem obok siebie szum spadających na ziemię szrapneli i mniejszych odłamków. Nie było to złudzenie. Później, za dnia znalazłem tam kilka takich przedmiotów. Zupełnie realna była też możliwość zburzenia naszego domu. Kiedyś tuż przy jednej z jego ścian odkryliśmy wystające z ziemi skrzydełka sporej bomby, która na szczęście okazała się niewypałem.

Po bombardowaniach nastąpił trwający przez pewien czas artyleryjski ostrzał miasta. Strzelano chyba na postrach, bo nigdzie nie było widać obronnych umocnień wojsk niemieckich. Słyszeliśmy gwizdy lecących pocisków i dobiegające z różnych stron odgłosy ich wybuchów. Baliśmy się tej z rzadka prowadzonej palby, ale były to już ostatnie działania wojenne w rejonie Stryja.

Zakończenie niemieckiej okupacji powitaliśmy z ulgą. W ciągu dwóch lat jej trwania największą dla nas dolegliwość stanowił częsty brak pożywienia. Czasem zaglądał nam w oczy głód. Mogliśmy przeżyć ten okres w lepszych warunkach, gdyby moja matka zdecydowała się na podpisanie Volkslisty. W tej sprawie wezwano ją kiedyś do mieszczącego się przy ulicy Jagiellońskiej biura Gestapo. Rozparty za biurkiem oficer używał różnych argumentów, aby skłonić ją do wyrzeczenia się polskości. Obiecywał kartki na masło i inne produkty żywnościowe, a gdy to nie pomogło, to zaczął podgrzewać na spirytusowej kuchence pojemnik z lakiem, patrząc znacząco matce w oczy. Wszyscy w Stryju wiedzieli, że jedną ze stosowanych przez gestapowców tortur było zanurzanie rąk ofiar w roztopionym laku. Matka nie okazała jednak lęku i to zniechęciło gestapowca do dalszych nalegań.

Ta delikatna z natury kobieta miała dość siły, aby w czasie wojny stawić czoło różnym trudnościom i niebezpieczeństwom. Zdawałem sobie sprawę z tego, ile wysiłku i poświęcenia kosztowało ją zapewnienie wyżywienia mnie i mojemu starszemu bratu. Bywały okresy, gdy nikt z krewnych nie mógł nam przyjść z pomocą i wówczas ta trzydziestoletnia kobieta musiała sama jakoś zaspokajać głód rosnących chłopaków.

Doszło kiedyś do tego, że wyprawiając nas do szkoły, dała nam na śniadanie po jednym placku ziemniaczanym. Upiekła je na patelni bez tłuszczu. Były cienkie i przypalone. Dla niej chyba nie wystarczyło tego nędznego pożywienia. Moje zajęcia szkolne zaczęły się w tym dniu od gimnastyki. Nauczyciel, pan Dubycz, wyprowadził uczniów na dziedziniec i po krótkiej zaprawie fizycznej zarządził grę w dwa ognie. Ja nie wziąłem w niej udziału. Stałem z boku. Nauczyciel zwrócił na mnie uwagę i zapytał, dlaczego jestem taki apatyczny. Odpowiedziałem, że chcę iść do domu i on mnie zwolnił z lekcji, nie pytając nawet o powód, dla którego chciałem się znaleźć w domu. Nie potrafiłbym zresztą wyjaśnić, co mną powodowało. Czułem tylko, że coś mnie zmusza do bezzwłocznego ruszenia w drogę. Nie pomyślałem o zabraniu tornistra i pobiegłem jak w jakimś transie. Pokonałem w ten sposób dwukilometrowy dystans dzielący szkołę od domu.

Drzwi do mieszkania były zamknięte. Nie tracąc czasu, wspiąłem się na gzyms pod oknem, znajdującym się po drugiej stronie budynku. Nie wiem, skąd miałem pewność, że przez to okno zobaczę matkę. Leżała zemdlona na podłodze. Wezwałem na pomoc sąsiadów, wśród których był lekarz. Wspólnymi siłami wyważono drzwi i udzielono matce pierwszej pomocy.

Moje działania w tej sprawie nikogo nie zdziwiły i nikt ich specjalnie nie komentował. Gdy teraz, po półwieczu, przypominam sobie tamten dzień, to myślę, że ujawniły się wówczas nadzwyczaj silne związki uczuciowe, które połączyły mnie z matką w trudnych latach wojny.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter


Emilia z d. Szostak matka Edwina Waltera

niedziela, 13 września 2015

33. Pożegnanie Lwowa

Drugie wejście Sowietów do Lwowa zostało poprzedzone długotrwałymi atakami ich lotnictwa. Nocami rozpościerały się nad tym miastem łuny pożarów, które obserwowałem z oddalonego o 60 kilometrów Stryja. Większe wrażenie od tych niepokojących blasków wywierał na mnie dochodzący stamtąd odgłos nieustannych detonacji, który po przebyciu tak dużego dystansu brzmiał wprawdzie niezbyt wyraźnie, przypominając jakiś przeciągły pomruk, ale wystarczało mi wyobraźni, aby pojąć co on oznacza. Byłem świadom niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się moi krewni mieszkający we Lwowie. Wyglądało na to, że bombardowanemu miastu i znajdującym się w nim ludziom grozi całkowita zagłada.

Wujostwo, Stanisław i Gracjana, oraz mój kuzyn Ernest przeżyli jednak te mordercze naloty. Spotkaliśmy się w 1948 roku we Wrocławiu. Powiedzieli, że sowieckie bombardowania stworzyły im przysłowiowe piekło na ziemi. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że ich stojący przy ulicy Snopkowskiej domek nie został trafiony przez jedną z bomb, które zrzucano na ten szczególnie interesujący pod względem wojskowym teren. Przy tej ulicy znajdowały się bowiem bloki mieszkalne, pozajmowane przez oficerów niemieckich.

Jeszcze większą tragedią od bombardowań było dla mieszkańców Lwowa pojawienie się w ich mieście sowieckiej piechoty, w której skład wchodziło wielu zdemoralizowanych wojną osobników, nastawionych na gwałty i rabunek. Ci grasujący po ulicach złoczyńcy siali wokół siebie grozę. Z pewnością bardziej ludzcy byli krasnoarmiejcy, którzy pojawili się we Lwowie w 1939 roku. Dowcipni lwowiacy na początku tej pierwszej sowieckiej okupacji nie mogli się powstrzymać od kpin i żartów, gdy spotykali to źle umundurowane i niezdarne wojsko „przodującego kraju socjalizmu“. Odpowiadając na słowne zaczepki ci zabiedzeni ludzie chwalili się fantastycznym uprzemysłowieniem ich kraju. Jeden z nich opowiadał nawet o istniejącej w jego rodzinnym mieście fabryce pomarańczy. Do znanych anegdot z tamtego czasu należy odzywka jakiegoś lwowskiego batiara, który obserwując konne zaprzęgi wojskowego taboru oraz kroczące wśród wozów juczne wielbłądy udał zdziwienie widokiem ich garbów i powiedział:
- Patrzcie, co oni zrobili z tymi biednymi szkapami!
Był w tym szerszy, dość zresztą trafny podtekst, związany z krytyczną oceną komunistycznego ustroju. Żarty skończyły się, gdy Rosjanie przystąpili do masowych aresztowań ludności i wywózek na Sybir. W 1944 roku Lwowiacy liczyli na to, że po zmianie politycznej orientacji i wejściu w skład antyhitlerowskiej koalicji ich wyzwoliciele będą się zachowywać lepiej niż poprzednio, ale były to złudne nadzieje. Znów bowiem nastąpiły aresztowania Polaków ze szczególnym uwzględnieniem ludzi związanych z antyhitlerowskim podziemiem. Gehennę przeżywali też zwykli, spokojni mieszkańcy, do których zaliczali się moi krewni.

Pewnego razu o świcie, wdarło się do ich domu dwóch szeregowców uzbrojonych w bagnety i krótką broń palną. Gospodarz, potężnie zbudowany człowiek, stoczył z nimi walkę. Jednego z napastników ogłuszył uderzeniem krzesła. Drugi w tym czasie zranił strzałem z pistoletu atakującego go psa. Był to Misiek, dzielny owczarek tatarski, który rzucił się do obrony swojego pana. Napotkany opór skłonił nieproszonych „gości“ do ucieczki. Biegnąc przez podwórze, postanowili uciszyć napotkaną tam kobietę, która wołała o ratunek. Jeden z nich przebił ją bagnetem, nie bacząc na to, że była w zaawansowanej ciąży. Przeżyła to jakoś i gdy cierpiała jeszcze po zadanej jej ranie, nastąpił poród. Urodziła córeczkę Basię.

Ernest, kilkuletnie wówczas dziecko, nie był świadkiem tego napadu, bo spał w swoim pokoju. Pamięta, że po przebudzeniu i wejściu do kuchni zauważył miednicę pełną zakrwawionych opatrunków. Zaniepokoił się tym widokiem, zapytał gdzie jest matka, ale nikt z obecnych nie chciał mu powiedzieć, co się z nią stało i że przebywa w szpitalu. Wkrótce nastąpił kolejny napad, podczas którego również ten brzdąc wziął udział w obronie domu. Zauważył, że przez wysokie ogrodzenie usiłuje się przedostać na podwórze sowiecki żołnierz. Przywołał więc ojca i obaj ciskali w intruza doniczkami, pozbieranymi w pośpiechu ze wszystkich okien. Zmusili go w ten sposób do odwrotu.

Nie były to odosobnione akty agresji sowieckich żołnierzy w stosunku do mieszkańców Lwowa. W tych warunkach nie można było zwlekać z tak zwaną „repatriacją“. Wyjeżdżając stamtąd, wiele rodzin wybrało Wrocław jako nowe miejsce swojego osiedlenia. Do dziś pobrzmiewa tam w kawiarniach i na ulicach charakterystyczna lwowska gwara.

niedziela, 6 września 2015

32. Zagłada

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że widoczne na rękawach Żydów białe opaski z gwiazdami Dawida były zapowiedzią zagłady kilkunastu tysięcy mieszkańców Stryja. Nawet sami Żydzi nie przypuszczali początkowo, że wydano wyrok na ich życie. Ci napiętnowani ludzie mogli do pewnego czasu swobodnie poruszać się po ulicach i dopiero, gdy zamknięto ich w getcie, to wszyscy mieszkańcy poczuli powiew grozy. Teren tego miejsca odosobnienia graniczył między innymi z placem jarmarcznym zwanym Targowicą i z ulicą Targową. Mury getta wzniesiono też przy ulicy Batorego, naprzeciwko mojej szkoły.

Odizolowani od reszty spłeczeństwa Żydzi cierpieli głód. Niektórzy z nich wychodzili, wbrew zakazom, do aryjskiej części miasta w poszukiwaniu żywności, chociaż takie wycieczki kończyły się dla nich śmiercią w razie spotkania z patrolem policji lub żandarmerii. Kilku moich kolegów zanosiło pod mury getta zrywane w przydomowych sadach owoce, otrzymując tam za swój towar zapłatę. Ja nie chciałem brać udziału w tym handlu, chociaż pieniądze były w moim domu bardzo potrzebne. Nie wiem, co mnie przed tym powstrzymywało. Był to chyba strach przed uzbrojonymi w karabiny wartownikami.

Gdy w czasie wakacji, będąc u dziadków w Rajłowie, słyszałem trwające po wiele godzin ciche stuki, domyśliłem się, że są to odgłosy masowych egzekucji ludzi wywożonych z getta. Dochodziły one z zalesionego wzniesienia, znajdującego się tuż przy szosie Stryj-Drohobycz. W czasie podróży do Rajłowa widziałem z okna wagonu kryte brezentem ciężarówki, które wspinały się polną drogą pod to wzgórze. Wyobrażałem sobie później, że takich transportów było bardzo dużo, bo dobiegające do domu moich dziadków seryjne „stukanie“ słyszałem przez wiele dni.

Babcia Karolina udawała, że nie zwraca uwagi na te odgłosy. Nasze życie toczyło się niby normalnie. Pewnego razu nie wytrzymała jednak nękającego ją napięcia nerwowego. Rozpłakała się, wykrzykując przy tym prośby do Boga, aby natychmiast zapobiegł dziejącemu się ludobójstwu.

Końcowy akt likwidacji getta widziałem z okien mojej szkoły. Wysoko na gzymsie płonącego domu stał drobny mężczyzna z rozdartą na piersiach koszulą. Pochylał głowę, jakby szykował się do skoku. Po dłuższej chwili wycofał się jednak do pełnego dymu mieszkania. Nasz nauczyciel usiłował w tym czasie prowadzić normalną lekcję. Coś do nas mówił, ale nikt go nie słuchał. Przerwał, gdy na terenie getta rozległy się wybuchy granatów. Też podszedł do okna. Ujrzeliśmy jadący wśród nadpalonych domów kabriolet. Siedzieli w nim jacyś wymuskani oficerowie. Ich samochód przystawał czasem. Wówczas jeden z jego pasażerów wysiadał, podchodził do piwnicznych okienek i wrzucał przez nie granaty do podziemi, w których mogli się jeszcze ukrywać jacyś ludzie.

Tylko nieliczni mieszkańcy stryjskiego getta uszli jakoś z życiem. Niektórzy z nich błąkali się po mieście, gdy rozpoczęły się masowe wywózki i egzekucje. Do naszego mieszkania weszła kiedyś na chwilę przed nastaniem godziny policyjnej pewna Żydówka z kilkuletnią dziewczynką. Prosiła moją matkę o udzielenie im schronienia, ale w naszych warunkach było to wręcz niemożliwe. Mieszkaliśmy bowiem w dużej kamienicy, w której lokatorami byli różni ludzie, Polacy i Ukraińcy. Część mieszkań Niemcy zajmowali czasem na wojskowe kwatery. Matka słusznie poradziła tej kobiecie, aby poszukała jakiegoś innego schronienia. Zgodziła się tylko na przechowanie jej i dziecka do rana. Była to dla nas wszystkich noc grozy, bo za taki czyn, w myśl hitlerowskiego prawa, cała nasza rodzina mogła być rozstrzelana bez sądu. Matka natknęła się później na tę Żydówkę na placu targowym. Wypomniała ona matce podniesionym głosem, wśród tłumu ludzi, że dała jej schronienie na jedną tylko noc. Te słowa mogły zabić, ale wypowiedziała je oszalała z rozpaczy kobieta, a więc nie wolno nikomu jej osądzać.

Po wielu latach poznałem pochodzącą ze Stryja żydowsko-ukraińską rodzinę, która uniknęła pogromu. Ożeniony z Żydówką Ukrainiec wywiózł ją oraz ich dziecko z okupowanego przez Niemców Stryja na wieś. Jego żona miała dokumenty wystawione na nazwisko zaprzyjaźnionej z nimi Polki, ale i tak nie czuła się bezpiecznie. Wykopał więc w lesie ziemiankę i ukrywał w niej te najbliższe sobie istoty aż do końca niemieckiej okupacji. Ci ludzie do dziś nie mogą się wyzwolić od ciężkich urazów, których nabawili się w latach wojny. Mówią, że nigdy nie odwiedzą swego rodzinnego Stryja, który śni się im jako miasto śmierci.

Znam też przypadek ocalenia stryjskiego samotnego Żyda. Został on przechowany przez pewną polską rodzinę, zamieszkałą w domku otoczonym ogrodem. Ukrywał się w piwnicy. Przeżył, wyjechał do Izraela i napisał stamtąd kilka serdecznych listów do swoich wybawców.


piątek, 28 sierpnia 2015

31. Judym z Rajłowa

Bywając na wakacjach w Rajłowie, zawsze przyglądałem się z pewnym zaciekawieniem niewielkiemu folwarkowi, położonemu między stacją kolejową a domem moich dziadków. Interesował mnie zwłaszcza stojący przy folwarcznym dziedzińcu budynek mieszkalny. Była to dość okazała budowla, odróżniająca się swoim wyglądem od wiejskich chałup, ale nie był to żaden pałac. Nigdy nie ujrzałem właściciela tego mająteczku. Była to więc dla mnie tajemnicza, jakby nierzeczywista postać. Nie słyszałem też, żeby ktoś z mojej rodziny mówił cokolwiek na temat tamtego człowieka. Byliśmy zresztą w Rajłowie nowicjuszami i nie znaliśmy dobrze również innych mieszkańców tej wsi.

Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że folwark był własnością doktora Tadeusza Targowskiego, którego okoliczny lud uważał za swojego wielkiego dobroczyńcę. Ciekawymi informacjami o tym lekarzu, przypominającym swoim postępowaniem postać Judyma z powieści Żeromskiego, podzieliła się ze mną pani Stefania Tuńska, urodzona w Gajach Wyżnych pod Drohobyczem, a obecnie mieszkanka jednej z podgryfińskich wsi.

Dr Tadeusz Targowski rzadko bywał w Rajłowie, bo wiele czasu poświęcał na przyjmowanie pacjentów w swoim gabinecie, mieszczącym się w Drohobyczu. Wśród nich przeważali chłopi. Przyjeżdżali furmankami, których długie rzędy stanowiły stały widok pod domem doktora. Nie wszystkich pacjentów było stać na opłacenie honorariów, ale ten lekarz ratował biednym zdrowie za darmo, kierując się humanitaryzmem i narzuconym sobie nakazem bezinteresowności.

Ponadsiedemdziesięcioletnia obecnie pani Stefania Tuńska usłyszała kiedyś od swojej nieżyjącej już matki opowieść o tym legendarnym doktorze. Podczas I wojny światowej Tadeusza Targowskiego powołano do austriackiego wojska. Miał już zaczęte studia medyczne, więc skierowano go do służby sanitarnej. W toku działań wojennych młodzieniec ten został przysypany gruzami ostrzelanego przez artylerię budynku. Przyrzekł sobie wówczas, że jeśli ocaleje i ukończy studia, to jako lekarz nigdy nikomu nie odmówi udzielenia bezpłatnej pomocy medycznej.

Swój drohobycki gabinet urządził jak najbardziej nowocześnie. Wśród jego wyposażenia znajdował się między innymi aparat rentgenowski, stanowiący rzadkość w okresie międzywojennym. Jak wspomina pani Stefania Tuńska, dzięki zastosowaniu tego urządzenia dr Targowski wykrył u jej matki początki gruźlicy. Wczesne rozpoznanie i rozpoczęcie leczenia zapobiegło rozwinięciu się groźnej choroby. Za prześwietlenia trzeba było płacić, ale z należnościami za porady i leczenie bywało różnie. Na filantropię dr Targowski mógł sobie pozwolić dzięki dochodom z rajłowskiego gospodarstwa, ale widać było, iż żył bardzo skromnie.
- Pewnego razu, było to w czterdziestym roku, a więc w czasie sowieckiej okupacji, doktor jadąc bryczką z Rajłowa do Drohobycza, zatrzymał się w Gajach Wyżnych – mówi Stefania Tuńska. – Wdał się w pogawędkę z moją matką. Był zmartwiony tym, że jego jedyna córka musiała się ukrywać w obawie przed aresztowaniem. Wyjechała gdzieś wraz z mężem. Sam doktor przetrwał sowiecką okupację, korzystając z pewnej swobody działania. Możliwe, że władze potraktowały go ulgowo jako potrzebnego lekarza. Zbawiło go też to, że nigdy nie brał pieniędzy od biednych i że miał dobrą opinię wśród ukraińskiej ludności. Zniknął dopiero wtedy, gdy przyszli Niemcy. Nie wiem jak potoczyły się jego dalsze losy. 
W czasie hitlerowskiej okupacji zmieniło się też wiele w życiu pani Stefanii Tuńskiej. W 1942 roku została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec, gdzie pozostała do końca wojny.

Do tej opowieści mogę jeszcze tylko dodać, że po „zniknięciu“ doktora Targowskiego w jego rajłowskim folwarczku pojawił się jakiś Niemiec. Przyjrzałem mu się dobrze. Nosił długi skórzany płaszcz. Głowę przykrywał charakterystycznym tyrolskim kapeluszem. Pewnego razu wszedł na pole mojego dziadka i dość długo z nim rozmawiał. Tematem tej „konferencji“ była jakość znajdującej się tam gleby. Nieproszony gość wygrzebywał laską grudki ziemi i rozcierał je w palcach. Nie ocenił jej wysoko, z czego mogliśmy się tylko cieszyć, bo przestał się interesować gospodarstwem dziadka, które w ciężkich czasach wojny zapewniało nam trochę żywności.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 23 sierpnia 2015

30. Zagubione Orlęta

Istrebitielnyje bataliony składały się z polskich ochotników, wśród których było wielu harcerzy. W naszym środowisku nazywano żołnierzy tych oddziałów „Orlętami“, nawiązując w ten sposób do legendy lwowskich „Orląt“. Było to o tyle trafne, że zadaniem ubranej w sowieckie mundury młodzieży była walka ze zbrojnymi oddziałami ukraińskich nacjonalistów. Jest jednak jasne, że organizatorzy tych batalionów mieli na względzie swoje własne cele. Narażali bowiem życie młodych, nieprzygotowanych do walki Polaków. Cudzymi rękami zwalczali antysowiecko nastawione bandy UPA i na dokładkę podsycali nienawiść Ukraińców do ludności polskiej. Do tych ochotniczych ugrupowań przyjmowano młodzież w wieku przedpoborowym. Starsi mężczyźni, zdolni do noszenia broni, byli powoływani do służby w jednostkach liniowych. Nawiasem mówiąc, w 1944 roku, prąc do przodu sowieckie siły zbrojne wymagały pilnie uzupełnień. Na zdobytych terenach Galicji urządzano masową brankę, której podlegali nawet czterdziestoletni ojcowie rodzin. Ukraińców wcielano do Armii Czerwonej, a Polaków do Wojska Polskiego.

Jeden ze znanych mi Ukraińców, z zawodu szewc, nie zabawił długo na froncie. Wrócił do domu z ciężkimi, ledwo zagojonymi ranami. Stał się inwalidą, ale był szczęśliwy, że uszedł z życiem. Opowiadał straszne historie. Gdy ze zranioną nogą doczołgał się do punktu sanitarnego, to nie został tam przyjęty, bo porzucił na polu walki karabin. Musiał więc przywlec swoją broń i dopiero wówczas zajęła się nim służba medyczna. Gorzej powiodło się mojemu dalekiemu krewnemu, Jankowi z Grabowiec. Ten patriotycznie usposobiony młodzian z radością przyjął wezwanie do Wojska Polskiego, nie przeczuwając, że wkrótce poniesie śmierć. Ginęli też jego młodsi koledzy, wchodzący w skład istrebitielnych batalionów.

W tamtym czasie niewiele wiedziałem o tych formacjach. Przypadek sprawił, że ujrzałem kiedyś odprawę niewielkiej grupy ubranych w przydługie szynele strzelców. Mieli na głowach czapki z gwiazdami. Mówili po polsku. Wyszli gromadnie z budynku NKWD i po krótko trwającej zbiórce zajęli miejsca na wymoszczonych słomą furmankach. Było to w Stryju przy ulicy Powiatowej, późnym popołudniem. Szykowano więc chyba jakąś nocną akcję.

Domyśliłem się, że wyjazdy strzelców mogą mieć bezpośredni związek z organizowanymi od pewnego czasu pochówkami żołnierzy na cmentarzu komunalnym. Były to dość wymyślnie wyreżyserowane ceremonie z udziałem orkiestry wojskowej i kompanii honorowej. Zdarzało się, że grzebano równocześnie po dwóch i trzech żołnierzy. Głośne dźwięki żałobnych melodii można było usłyszeć z daleka. Na ten sygnał okoliczna dzieciarnia porzucała zabawy i biegła na cmentarz, aby posłuchać z bliska huku karabinowych wystrzałów, oddawanych na cześć poległych. Ja też bywałem na tych pogrzebach.

Bardzo przykre wrażenie wywierał na mnie widok odkrytych trumien z leżącymi w nich zwłokami. Zastanawiałem się przy tym, dlaczego tym żołnierzom odbierano po śmierci buty. Z każdej trumny wystawały gołe stopy, co nie dodawało powagi żałobnym uroczystościom. Wręcz tragikomicznie wyglądały też, w moim odczuciu, ustawiane na grobach pomniki. Były to zbite z desek słupki, na których szczytach umieszczano wycięte z blachy gwiazdy. Te słupki pokrywała krwistoczerwona farba i jak pamiętam, ten właśnie kolor zabarwił duży fragment stryjskiego cmentarza.

Więcej informacji na temat istrebitielnych batalionów zgromadziłem stosunkowo niedawno, w toku rozmów z ludźmi, którzy należeli ongiś do tych niezwykłych oddziałów. Były mieszkaniec okolic Kołomyi stwierdził, że współpraca z NKWD nie stanowiła hańby dla Polaków, szczutych przez ukraińskich nacjonalistów. Zwłaszcza młodzież ze wsi i małych miasteczek chętnie przyjmowała karabiny z rąk Sowietów, aby móc przeciwstawiać się bandyckim napadom. Niektóre z batalionów działały bardzo skutecznie. O kilku zwycięskich bitwach polskich „Orląt“ opowiedział mi pewien mieszkaniec Szczecina, pochodzący z okolic Baworowa w województwie tarnopolskim. Zastrzegł on sobie anonimowość, gdyż wciąż obawia się odwetu. 

Nie mogę też ujawnić nazwiska innego jeszcze, znanego mi uczestnika walk z ukraińskimi nacjonalistami. Gdy zapytałem go skąd pochodzi, odpowiedział mi: „Ja z Buczacza“. Próbował w ten sposób jakby zatrzeć tropy, ale przyznał w końcu, że urodził się i mieszkał w Petlikowicach Starych koło Buczacza. Była to duża, zelektryfikowana wieś, licząca 830 domów. Jej ludność składała się po połowie z Polaków i Ukraińców. Do przyjścia Niemców wszyscy ci mieszkańcy żyli w przyjaźni.

Mój znajomy miał ojca Polaka, a matkę Ukrainkę. Zgodnie z wolą zmarłego w 1939 roku ojca przestrzegał zasad religii rzymskokatolickiej, chociaż matka chodziła na nabożeństwa do cerkwi. Miał 11 lat, gdy niemieccy okupanci oddali polską szkołę Ukraińcom. Zaczął wówczas uczęszczać na tajne lekcje do księdza Skulicza. Zrobiło się niebezpiecznie. Na drodze do Buczacza napadano na podróżnych. Pewnego razu uzbrojona banda zatrzymała ludzi jadących furmankami. Kobiety wyrzucono z wozów, a mężczyzn wyprowadzono do pobliskiego lasu. Tam zostali prawdopodobnie zamordowani.

W samej wsi nie zdarzyły się żadne zabójstwa, ale Polacy czuli się zagrożeni. Wiele polskich rodzin ukrywało się w piwnicach swoich domów, a w grudniu 1943 roku prawie jedna trzecia ludności wsi zamieszkała w kościele. Pozanoszono tam pościel i urządzono legowiska. Niektórzy mężczyźni byli uzbrojeni w granaty. Kilku miało zdobyte gdzieś pistolety. Do napadu jednak nie doszło, chociaż zdarzyło się to w sąsiednich wsiach. W Babulince banderowcy wymordowali trzydziestu mieszkańców i księdza. Po tej straszliwej rzezi, zjechali tam jacyś Niemcy i obfotografowali zmasakrowane zwłoki, ale nie przeprowadzili żadnego dochodzenia w celu wykrycia i ukarania sprawców tej zbrodni.

Wkrótce nadszedł czas grozy zarówno dla Polaków jak i Ukraińców żyjących w rejonie Buczacza. Zbliżył się front. Toczono tam ciężkie, trwające przez wiele tygodni walki. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Wycofujący się Niemcy odnieśli nawet krótkotrwały sukces, zamykając pod Buczaczem w okrążeniu radziecką pierwszą armię wojsk pancernych.

Ten fakt został odnotowany w niemieckiej literaturze pięknej. Bohater znanej powieści Guntera Grassa „Kot i mysz“, pancerniak Mahlke, zniszczył tam kilka radzieckich czołgów, za co został odznaczony medalem i nagrodzony urlopem. Już nigdy nie wrócił na front. Zdezerterował i popełnił w końcu samobójstwo.

Jeszcze ważyły się losy bitwy, gdy do Petlikowic Starych wkroczyli Rosjanie. Po całkowitym opanowaniu przez nich rejonu Buczacza zarządzono pobór do wojska. Polskiej młodzieży w wieku przedpoborowym, z roczników 1927-1932, dano do wyboru wstąpienie do grup saperskich, zajmujących się rozminowywaniem terenów, albo do oddziałów operacyjnych, przeznaczonych do zwalczania band UPA. Mój znajomy wybrał tę drugą formację, której nadano nazwę „istrebitielnych batalionów“. Pozostawał w niej od sierpnia 1944 do 31 lipca 1945 roku. Prawie co nocy brał udział w akcjach bojowych. Mówił, że młodzież chętnie służyła w tych batalionach, bo one ochraniały Polaków.

Przed wyjazdem na zachód ten kilkunastoletni wówczas chłopak postanowił wraz z dwoma kolegami, że powrócą kiedyś do swojej wsi. Wspólnie zakopali przy fundamencie pewnej stajni znalezioną na pobojowiskach broń, licząc na to, że jeszcze im się kiedyś przyda. Od tamtego czasu minęło jednak już pół wieku. Jeden z nich siedzi teraz przede mną. Jest to mądry człowiek, który już dawno pogodził się z myślą, że nie ma szans powrotu do swoich rodzinnych stron. Pijemy zrobioną przez niego nalewkę. Cichutko nuci śpiewaną kiedyś w Petlikowicach Starych piosenkę z refrenem:
Hiczacza, hiczacza,
A horiłka z Buczacza,
A kieliszok z Trembowli,
Daj wam boże zdrowli.


Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 16 sierpnia 2015

29. Końcówka

Na peryferiach Stryja jacyś nieznani sprawcy weszli pewnej nocy do jednego z domków przy ulicy Bocznej i Konarzewskiego i strzałami w głowę pozbawili życia znajdujące się tam osoby. Z nastaniem dnia zebrał się przy tym domu tłum gapiów. Niektórzy wchodzili do jego budzącego grozę wnętrza, aby obejrzeć zwłoki leżące w skrwawionej pościeli. To smutne widowisko trwało wiele godzin, bo organy policyjne nie przejawiały żadnego zainteresowania dokonanym morderstwem. Według szeptanych pogłosek mogła to być sprawka ukraińskich terrorystów.

Po tym wydarzeniu moja rodzina bardzo się zaniepokoiła o los naszych bliskich, prowadzących gospodarstwo rolne w odludnym miejscu między Stryjem a Drohobyczem, nad rzeką Kłodnicą. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ci ludzie nie mogą liczyć na żadną pomoc w razie napadu na ich dom. Gospodarz, mój wujek Józef, polegał tylko na zorganizowanych przez siebie środkach samoobrony. Miał trochę uzbrojenia, na które składała się kolekcja małokalibrowych karabinków, które w lepszych czasach służyły mu do sportowej rozrywki i zwalczania plagi jastrzębi. Miał też pistolet, ale nawet z tym całym „arsenałem“ nie mógłby się skutecznie przeciwstawić zgrai żądnych krwi banderowców. Największe niebezpieczeństwo pojawiało się nocami. O takiej właśnie porze wymordowano Polaków w pobliskiej wsi.

Gdy zapadał zmrok, to wujek, jego żona i kilkuletni syn Waldemar opuszczali dom i chowali się w dobrze zamaskowanej ziemiance. O tym schronie, wydrążonym w ścianie urwistego brzegu wartko płynącej rzeczki, dowiedziałem się dopiero w ostatnim czasie, gdy mój kuzyn podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z dzieciństwa. Jak powiedział, bał się wchodzić do tego podziemia, ale największy stres przeżył tam z całkiem innego powodu, i to podczas pięknego, słonecznego dnia.

Przeleciała właśnie nad wiejskim domem armada złożona z kilkuset amerykańskich superfortec. Nie było wątpliwości, że za kilka minut odbędzie się dywanowe bombardowanie znajdującego się w niezbyt dużej odległości Drohobycza z jego rafinerią naftową. Przerażona tą perspektywą rodzina pobiegła do swojej podziemnej groty. Nie było to konieczne, ale nie należy się dziwić, że tak postąpiła. Nawet w czasie wojny nie widywano nad terenami Galicji tak wielkich formacji samolotów. Zgodnie zresztą z przewidywaniami tych ludzi nastąpiło coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Kuzyn do dziś wspomina ów nalot jako jedno z najcięższych doświadczeń swojego dość już długiego życia. Wciąż przypomina sobie osypującą się na niego glinę z lichego przykrycia schronu.

Ja też widziałem te amerykańskie samoloty, gdy przelatywały nad Stryjem na dużej wysokości i kierowały się na Drohobycz. Był to jednak dla mnie i innych obserwatorów raczej krzepiący widok, bo stanowił jedną z zapowiedzi rychłej już klęski hitlerowskich Niemiec. Tej klęski mogli się obawiać nie tylko hitlerowcy, ale też członkowie faszystowskich band UPA.

Oczywiście, nie wszystkich Ukraińców traktowaliśmy jako swoich wrogów. Tę narodowość reprezentowała na przykład żyjąca z nami w jednej kamienicy rodzina sędziego K., z którą nie mieliśmy nigdy żadnych konfliktów. Jedynie syn sędziego, Daniło, dokuczył nam trochę swoimi uporczywymi ćwiczeniami gry na skrzypcach, zwłaszcza, gdy do znudzenia powtarzał jakieś trudniejsze frazy utworów muzycznych. Trudno nam było też zaakceptować zmiany w zachowaniu się tego, początkowo całkiem układnego, młodzieńca. Nagle przestał zauważać mijanych na schodach sąsiadów, przyjmując ostentacyjnie hardą postawę. Przestaliśmy go więc nazywać familiarnie Dańkiem. Otrzymał miano hajdamaka, czyli zbuntowanego Ukraińca i tak już zostało, aż do chwili, gdy z całą swoją rodziną zniknął nam z pola widzenia. Nastąpiło to na krótko przed wycofaniem się Niemców ze Stryja.

                                                *   *   *

Po opublikowaniu tego odcinka „brulionu“ kilka osób podzieliło się ze mną swoimi wspomnieniami, związanymi z amerykańskim nalotem na Drohobycz. Jeden z czytelników powiedział mi, że zobaczył wówczas jakby deszcz spadających na miasto bomb. Uważam, że bardzo ciekawym przyczynkiem do wiedzy historycznej na ten temat może być fragment listu, przesłanego mi przez Pana Juliusza Markowskiego ze Szczecina: „Nalot lotnictwa amerykańskiego na rafinerię  Polmin w Drohobyczu obserwowałem z odległego zaledwie o 5 kilometrów Borysławia. Bombowcom amerykańskim towarzyszyły myśliwce sowieckie. Trasa przelotu wyznaczona była przez dowództwo Armii Krajowej celem ominięcia obrony przeciwlotniczej. Dlatego samoloty po zrzuceniu bomb, nie dolatując do centrum Borysławia, już nad Tepciuchem skręciły pod kątem prostym w kierunku Tustanowic, kontynuując lot na Wiedeń. – Po nalocie byłem w Drohobyczu przy wręczaniu przez przedstawiciela Okręgowej Delegatury Rządu, Franciszka Zborowskiego, dotacji dla ofiar nalotu, którą wręczyliśmy prezesowi RGO inż. Dubikowi“.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 9 sierpnia 2015

28. Szerokie tory

Jeden z czytelników „brulionu“ zadał mi następujące pytanie: „Czy Sowieci po zajęciu Galicji poszerzyli rozstaw szyn kolejowych stosownie do swojej normy, a jeśli tak, to co z tym fantem uczynili Niemcy po przyjściu tam w 1941 roku?“. Postanowiłem wyjaśnić tę mało znaną, ale dość interesującą – jak sądzę – sprawę. Okazało się jednak, że po półwieczu, które minęło od czasu wojny, trudno znaleźć kogoś, kto pamięta jak nasi okupanci radzili sobie z utrzymaniem komunikacji kolejowej.
Działacze Związku Kolejarzy nie potrafili mi wskazać żyjącego jeszcze weterana, który pracował w owych czasach na kolejowych szlakach południowo-wschodniej Polski. Powiedziano mi, że ci ludzie już przeważnie powymierali, ale to nie zniechęciło mnie do dalszych poszukiwań. Skontaktowałem się z pewnym znajomym prawnikiem, który – jak pamiętałem – w czasie niemieckiej okupacji pełnił jakieś biurowe funkcje na stacji w Stryju. Niestety, ten sędziwy już pan przyznał szczerze, iż wykonywał tam tylko „papierkową“ robotę i dla własnego bezpieczeństwa nie przejawiał żadnego zainteresowania ruchem pociągów. Zdziwił się nawet bardzo, gdy mu powiedziałem, że Rosjanie i Niemcy stosowali różne rozstawy szyn.
Dopiero za pośrednictwem byłego partyzanta, pana Władysława Kosowskiego, dotarłem do wręcz znakomitego eksperta w tych sprawach. Jest nim zamieszkały w Szczecinie-Dąbiu pan Stanisław Drewniak, który przed przejściem na emeryturę był naczelnikiem stacji PKP w jednej z dzielnic Szczecina. Ten prawie siedemdziesięcioletni mężczyzna pracował za młodu w przemyskiej lokomotywowni jako szuflarz, czyli palacz na parowozach. Później awansował na pomocnika maszynisty. Dziś wspomina:
- W 1939 roku Rosjanie jeździli na polskim taborze po zastanych w naszym kraju torowiskach. Jak zauważyłem, w drugiej połowie 1940 roku na linii Przemyśl-Lwów poszerzyli jeden z torów. Używali więc maszyn o dwóch różnych rozstawach. Gdy w czerwcu następnego roku przyszli do nas Niemcy, to od razu odbudowali linie normalnotorowe. Śpieszyli się, aby zdążyć z przewozami wojska i sprzętu na front wschodni. W miarę zdobywania rosyjskich terenów zwężali torowiska odpowiednio do swoich potrzeb.
Stanisław Drewniak w czasie niemieckiej okupacji opuścił pracę na kolei i przyłączył się do radzieckiej partyzantki. Trafił do Oddziału dowodzonego przez generała Kowpaka. Osobiście wysadzał rozjazdy kolejowe na szlaku Lublin-Przeworsk. Wyspecjalizował się w odpalaniu min za pomocą sznurów Bickforda, czyli lontów. Było to zajęcie bardziej ryzykowne od zakładania pod tory ładunków trotylu z zapalnikami naciskowymi albo detonowanych elektrycznie. W takich akcjach brał udział do jesieni 1943 roku, kiedy to został powołany do Armii Radzieckiej.
Akcje minerskie przeprowadzało też polskie podziemie, do którego należało wielu kolejarzy z Przemyśla, Stryja, Lwowa. Byli to członkowie Armii Krajowej. Zajmowali się  nie tylko wysadzaniem torów, ale też zbieraniem informacji o ruchach wojskowych transportów. Te wiadomości przekazywali radzieckiej partyzantce. Stanisław Drewniak zna te fakty, gdyż uczestniczył w leśnych spotkaniach z akowcami.
- Współpraca z AK bardzo ułatwiała nam wykonywanie zadań dywersyjnych – mówi. – Staraliśmy się przede wszystkim wysadzać rozjazdy szyn, bo z naprawą dokonywanych przez nas uszkodzeń na prostych odcinkach torów Niemcy nie mieli zbyt dużego kłopotu. Mosty zaczęliśmy po jakimś czasie ochraniać, bo trzeba było je zachować dla zbliżającej się Armii Radzieckiej. W tej fazie wojny nastąpiło jakby odwrócenie ról, bo wycofujący się Niemcy sami niszczyli za sobą torowiska i mosty. Podkłady, niepotrzebnych im już szyn, rozrywali dynamitem albo łamali specjalnymi hakami doczepianymi do parowozów lub ciągników gąsienicowych.
Rosjanie ponownie wkroczyli do Galicji wschodniej w 1944 roku i natychmiast przystąpili do odbudowy szlaków kolejowych. Zakładali oczywiście szerokie tory. Taka linia połączyła Lwów z Przemyślem. Poprowadzono ją następnie przez Przeworsk i Lublin do Warszawy. Inną szerokotorówkę doprowadzono do śląskich kopalń, aby wywozić z nich węgiel do Rosji. Te tory służyły też do przewozu wojska.
Dziś utrzymywana jest w Polsce tylko jedna linia szerokotorowa. Jeżdżą po niej pociągi dowożące rudę do Huty „Katowice“. Ruch na innych liniach, łączących Polskę z krajami byłego Związku Radzieckiego utrzymywany jest dzięki zastosowaniu wymiennych elementów podwozi wagonów i lokomotyw.

Edwin Walter

niedziela, 2 sierpnia 2015

27. Obrońcy kolejowej stacji

W szerokiej, porośniętej trawą fosie, biegnącej wzdłuż nasypu torów kolejowych linii Stryj-Lwów, grywałem z kolegami w piłkę nożną. Lubiłem też przysiąść tam i posłuchać wyraźnie prawdziwych dźwięków, wydawanych przez przewody linii telegraficznej, a czasem wychodziłem na środek torowiska i przyglądałem się nitkom szyn oraz długiemu szeregowi słupów, znikającemu za dalekim horyzontem.
W ostatnich godzinach niemieckiej okupacji ten ulubiony przeze mnie obraz nagle uległ zmianie. Jakaś zmyślnie skonstruowana maszyna połamała wszystkie podkłady szyn, a słupy telegraficzne zostały rozerwane na strzępy przez laski dynamitu. Jak mi powiedziano, to dzieło zniszczenia widoczne było na całej trasie od Stryja do Lwowa. W taki właśnie spoób hitlerowcy uniemożliwili nadchodzącej od wschodu Armii Czerwonej zastosowanie transportu kolejowego i trzeba przyznać, że był to swoisty majstersztyk, na jaki mogli się zdobyć chyba tylko Niemcy, znani zresztą z talentów technicznych i metodycznego podejścia do każdej sprawy.
Po tej przygrywce miało jeszcze nastąpić wysadzenie z posad całej stacji kolejowej. Pogłoski o takich zamiarach szykujących się do odwrotu wojsk rozniesiono szybko po mieście. W domach położonych najbliżej skazanego na zagładę obiektu pootwierano okna, aby uchronić szyby przed spodziewanym uderzeniem fali powietrza. W naszym domu wiedziano jednak wcześniej o niemieckich planach zniszczenia tego węzła komunikacyjnego z jego licznymi torowiskami i zabudowaniami. Wiedzieliśmy też o szykowanej przez Polaków kontrakcji. Powiedział nam o tym poufnie znajomy kolejarz, Mieczysław Klimkowicz, który, jak się później okazało, był oficerem Armii Krajowej. Nie bez powodu zostaliśmy dopuszczeni do tajemnicy. Na potrzeby podziemnej organizacji mój czternastoletni wówczas brat Zdzisław wykonał 25 kopii szkicu dworca kolejowego. Aby wywiązać się z tego zadania jak najlepiej i bez zbędnej straty czasu, posłużył się taflą szkła i ustawioną pod nią lampą. Na tak wymyślonym przez siebie ekranie układał oryginał szkicu i czysty papier, na którym pojawiał się wyświetlony rysunek. Wystarczyło tylko trochę pociągnąć ołówkiem po jego liniach. Zleceniodawca był bardzo zadowolony z ekspresowego tempa wykonania przez Zdzicha roboty.
Nie wiem na ile te powielone kopie szkicu przydały się działającym na stacji akowcom, bo wszelkie rozmowy na ten temat były bardzo niebezpieczne. Jest jednak faktem, że dworzec ocalał. Niestety, Sowieci wkrótce po wejściu do Stryja zaaresztowali wielu kolejarzy. Taki los spotkał też naszego znajomego. Później, po jego powrocie z łagru, jakoś nie podjęliśmy tematu stryjskiej stacji, bo mieszkaliśmy już daleko od Stryja i żyliśmy całkiem innymi sprawami. Próbując odtworzyć teraz z pamięci te dawne wydarzenia, muszę polegać tylko na tym, co zauważyłem i usłyszałem jako dziecko, bo ten znany mi uczestnik obrony kolejowej już nie żyje.
Myślę, że opowieść na temat tego czynu polskiego podziemia byłaby ciekawym zwieńczeniem ważnego rozdziału dziejów galicyjskiej kolei. Z napisanej przez Antoniego Prochaskę „Historii miasta Stryja“ dowiaduję się, że pierwszy parowóz wjechał na teren stryjskiej stacji w sylwestra 1872 roku. W tym właśnie dniu odbyło się otwarcie liczącego ponad sto kilometrów odcinka Kolei Dniestrzańskiej, zaczynającego się w Chyrowie. Niemal równocześnie, bo 1 stycznia 1873 roku, otwarto ponad 73-kilometrowy szlak Lwów-Stryj. Następnie przekazano do użytku galicyjską kolej „transwersalną“ (poprzeczną) Stryj-Beskid o długości 79 km ze stacją docelową w Chodorowie. Sieć stryjskiego węzła została uzupełniona 1 stycznia 1875 roku uruchomieniem 107-kilometrowej linii do Stanisławowa. W tym stosunkowo niewielkim rejonie w ciągu zaledwie dwóch lat przekazano więc do użytku ponad 360 km szlaków kolejowych. Jak na owe czasy było to z pewnością ogromne osiągnięcie. W taki sposób Stryj stał się w krótkim czasie miastem kolejarzy. Ich rzesza liczyła w okresie międzywojennym pięć tysięcy osób. Byli to przeważnie Polacy, którzy swoją fachowością i poczuciem obowiązku dawali przykład ludziom innych zawodów. Do dziś wspominany jest zwyczaj regulowania zegarków według kursujących w Galicji pociągów. Kolejarze starali się też wpływać na kulturalny rozwój społeczeństwa. Jednym z przejawów tego dążenia było wybudowanie za składkowe pieniądze w 1900 roku Czytelni Kolejowej, która stała się ważnym ośrodkiem polskiej kultury. Organizowano w niej często odczyty, a nawet wykłady uniwersyteckie.
Za tym przykładem poszły inne środowiska. W 1904 roku powstał okazały gmach Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół“, bardzo zasłużonego dla umacniania świadomości narodowej Polaków. Po czterech kolejnych latach pojawił się w Stryju też wspaniały gmach o nazwie „Gwiazda“, ufundowany przez polskich rzemieślników.
Kulturalny impuls, nadany przez kolejarzy, uaktywnił też mieszkańców innych narodowości. W 1902 roku ukraińskie Towarzystwo „Proświta“ wybudowało dla swoich celów Narodowy Dom. Żydowska organizacja „Ose Tow“ działała w siedzibie kupieckiej kongregacji. Uważam, że cały ten ruch był zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym, gdyż sprzyjał podnoszeniu kultury wszystkich mieszkańców wielonarodowego miasta.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 26 lipca 2015

26. Szkoła przetrwania

Na początku sowieckiej okupacji Stryja najbardziej przykrym dla mnie doświadczeniem było wystawanie od wczesnego poranku w kolejce po chleb. Był to zupełnie nieznany mi wcześniej rytuał, zwany na rosyjską modłę staniem w ogonku. Za stojących „w ogonku“ uważali się nawet  ci, którym udało się zająć miejsce tuż przy drzwiach sklepu. Pamiętam moje wielkie rozczarowanie, gdy po raz pierwszy zdobyłem w ten sposób dla mojego domu coś, co wcale nie było chlebem, lecz uformowaną w sześcian mieszanką plew i lepkiej masy, przypominającej z wyglądu najprawdziwszą glinę.

Ogonki przed piekarniami i sklepami zniknęły dopiero po nastaniu niemieckiej okupacji, co nie oznacza, że mieliśmy już dobrobyt. Otrzymywaliśmy na kartki niewielkie ilości chleba, margaryny i marmolady z buraków i brukwi. Każdy miał to jak w banku i nie musiał się obawiać, że nie zrealizuje kartek. Oczywiście trudno było wyżywić się tymi skąpymi przydziałami jałowego jedzenia. Nieliczne czynne sklepy oferowały wprawdzie jakieś namiastki artykułów spożywczych, ale niechętnie je kupowano. Była to np. wypełniająca dość zgrabne butelki ciecz, której nadano nazwę esencji herbaty rumowej. Aby nie truć się tym podejrzanym specyfikiem, rozsądni ludzie woleli używać całkiem zdrowych naparów z suszonych płatków róży i skórek jabłkowych. Z oferowanych w sklepach towarów zapamiętałem też pochodzące chyba z Krakowa żurki w proszku, których producentem była firma jakiegoś pana Strójwąsa. Na szczęście mieliśmy jeszcze targowisko, na którym ukraińscy chłopi sprzedawali zdrowe produkty żywnościowe, jeśli zdołali przewieźć je przez miejskie rogatki. Wieprzowiną i wołowiną handlowano nielegalnie, bo prywatny ubój zwierząt rzeźnych był zakazany.

Żandarmeria rewidowała wjeżdżające do miasta furmanki i rekwirowała głównie gęsi, jajka i masło. Te wiejskie dostawy były jednak tak duże, iż zostawało z nich jeszcze coś na zaopatrzenie rynku. Jeśli miało się marki, to można było kupić wiele różnych wiktuałów. Rzadko spotykanym towarem była tylko mąka, ale nie brakowało zboża i ziaren kukurydzy. Nabywcy sami musieli się zajmować przetwarzaniem tych produktów na coś jadalnego. Dlatego prawie każdy dom w Stryju był zaopatrzony w specjalny młynek, którym rozdrabniano wszelkie ziarna na kasze. Po odpowiednim ustawieniu trących części takiego urządzenia uzyskiwało się też mąkę.

Młynki były wytwarzane masowo przez pracowników miejscowych warsztatów kolejowych, które podczas wojny stały się czymś w rodzaju fabryki pracującej nielegalnie na zaopatrzenie ludności. Produkowano tam zresztą nie tylko młynki, lecz także zapalniczki, lampy karbidowe i zmyślnie skonstruowane maszynki do cięcia liści tytoniu. Uprawianie tej rośliny było przez okupantów surowo zakazane, ale palacze sadzili ją na swoje potrzeby w przydomowych ogródkach. Liście tytoniu były też szmuglowane przez kolejarzy z południowych rejonów Galicji, a nawet z Węgier i Rumunii. Był to zazwyczaj towar w dobrym gatunku. W kuchni urządziliśmy nielegalną trafikę, znaną dobrze chłopom przejeżdżającym obok naszego domu w dni targowe. Podczas, gdy mama sprzedawała tytoń, ja szedłem na targowisko, gdzie regularnie zajmowałem się sprzedażą kamyczków do zapalniczek. Ten rzadko spotykany towar, podobnie jak liście tytoniu, dostarczał nam znajomy kolejarz.

Względnie dobry dla nas okres skończył się, gdy Niemcy zaczęli dokładniej kontrolować wieś i zabierać chłopom niemal wszystkie produkty rolne i hodowlane. Również kontrole przeprowadzane w pociągach były tak ścisłe, że miasto zostało prawie zupełnie odcięte od wszelkich dostaw żywności. Pewnym ratunkiem dla naszej licznej i rozgałęzionej rodziny było niewielkie gospodarstwo rolne mojego dziadka w Rajłowie, ale jedna zakolczykowana przez Niemców krasula nie dawała aż tyle mleka, żeby dało się nim wyżywić ponad dwadzieścia osób. Na lichej ziemi można było jednak wyhodować co roku trochę ziemniaków i zboża, które to produkty dziadek przeznaczał w pewnej części na zaopatrzenie dzieci i wnuków.

Z czasem i to źródło żywności wyschło, bo Niemcy tak podburzyli ukraińskich nacjonalistów, że przebywanie Polaków na wsi równało się ich samobójstwu. Byłem właśnie w Rajłowie, gdy banda rezunów napadła nocą na sąsiednią wieś, zamieszkaną przeważnie przez Polaków. Z odległości kilku kilometrów widziałem ogień trawiący chałupy i słyszałem krzyk mordowanych ludzi. Po tym zdarzeniu gospodarstwo w Rajłowie zostało opuszczone i pozostawione na łaskę losu.

W mieście panował głód. Najgorsza bieda zapanowała na przednówku. Niektórzy mieszkańcy nie mieli już nic do jedzenia oprócz pokrzywy. W tym czasie wziąłem udział w niebezpiecznej wyprawie do Rajłowa, gdzie znajdowało się jeszcze trochę kartofli. Były to specjalnie odłożone i dobrze ukryte sadzeniaki, ale zapadła decyzja, że należy przeznaczyć je na zjedzenie. Poszedłem tam z jednym z wujków. Szliśmy na przełaj przez pola i zagajniki, bacząc pilnie, aby nie spotkać się z jakimikolwiek ludźmi. Udało się. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że w opuszczonym gospodarstwie nie było śladu plądrowania. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Wynikało z tego, że Ukraińcy, tak jak dawniej, traktowali cudzą własność jako coś nietykalnego. Szkoda jednak, że niektórzy z nich nie szanowali tak samo ludzkiego życia.

Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
W Rajłowie. Edwin Walter pierwszy z prawej