poniedziałek, 22 grudnia 2014

8. Przy jednym stole


Zawsze bardzo nastrojowe święta Bożego Narodzenia na całym galicyjskim Podgórzu miały zwykle piękną, śnieżną oprawę. Był to efekt występującego tam klimatu, który charakteryzuje się dużą wilgotnością i niskimi temperaturami w okresach zimowych. Widziałem w Stryju, z jak wielkim trudem odkopywano zasypane śniegiem chodniki. W takich warunkach nikt nawet nie probował odśnieżać jezdni. Na ulicach pojawiały się więc sanie. Ciągnące je konie miały przytroczone do uprzęży dzwoneczki, których delikatne dżwięki stanowiły jakby muzyczne tło do zimowych scen.
Tak jak wszędzie, na tworzenie świątecznego nastroju składał się też widok wnoszonych do mieszkań jodełek lub świerków. Dbano o to, żeby te drzewka były szczególnie dorodne. W domu mojego dziadka bożonarodzeniowe choinki sięgały aż po wysoko sklepiony sufit. Przywożono je z karpackich lasów, z okolic Worochty, znanej zresztą miejscowości wypoczynkowej.
Pod pięknie ozdobionym drzewkiem, a raczej drzewem, układano prezenty dla wszystkich członków rodziny, składającej się z dziadka, babci oraz ich trzech synów i pięciu córek, również z zięciów i synowych, a także z najmłodszego przychówku, do którego ja należałem. Młode małżeństwa miały osobne mieszkania, ale podczas wigilijnej wieczerzy wszyscy ci ludzie spotykali się w swoim pierwszym mateczniku, zarządzanym starannie przez dbającą o utrzymanie tradycji babcię Karolinę. Zachowywano się przy tym bardzo uroczyście. Mężczyźni rozluźniali krawaty dopiero, gdy rozpoczynało się śpiewanie kolęd.
Zdążyłem przyjść na świat dość wcześnie, aby przeżyć i zapamiętać tak właśnie obchodzone święta. Straciły one wiele swojego uroku w latach sowieckiej, a potem niemieckiej okupacji, gdy ludziom zajrzała w oczy bieda. Oczywiście nigdy nie brakło nam śniegu i choinek. Dzięki szczególnym staraniom zdobywano też jakieś produkty żywnościowe na świąteczne kolacje i śniadania. Wszelkie braki nadrabiano optymizmem.
W czasie bardzo ponurej okupacji sowieckiej śpiewane przez nas kolędy przypominały jakieś mruczanda, ale gdy przyszli Niemcy, to przynajmniej w czasie Bożego Narodzenia można było pośpiewać głośno. Ci kolejni okupanci traktowali wyjątkowo pobłażliwie wieczorne, a nawet nocne wędrówki dość licznych grup kolędników. Właśnie w tym czasie nasz dobry znajomy, absolwent sławnego gimnazjum jezuickiego w Chyrowie, na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem postanowił przygotować nam jasełka na podobieństwo widowisk, jakie urządzano ongiś co roku w jego uczelni. Dość zręcznie wykonał z kartonu i drewna głowy: tura z kłapiącą szczęką, osła z długimi uszami i makietę jakiegoś innego jeszcze zwierzęcia. Do tej menażerii dodał maski: śmierci, diabła, króla Heroda i pięknie podświetlaną od środka gwiazdę. W czasie świąt ruszyliśmy z tymi rekwizytami i kolędą pod okna mieszkań naszej szeroko rozgałęzionej rodziny i zaprzyjaźnionych z nami sąsiadów. Nie muszę dodawać, że nasza artystyczna grupa wyróżniała się korzystnie wśród chodzących od domu do domu kolędników i wszędzie przyjmowana była z dużym aplauzem.
W stryjskim środowisku, składającym się m.in. z Polaków i Ukraińców, okres Bożego Narodzenia trwał praktycznie o dwa tygodnie dłużej niż w innych miastach i rejonach, zasiedlonych wyłącznie przez ludność naszej narodowości. Gdy my obchodziliśmy święto Trzech Króli, to Ukraińcy, jako wyznawcy Kościoła wschodniego, szykowali się dopiero do wieczerzy wigilijnej. Ta różnica w kalendarzach dzieliła jednak tylko pozornie te dwie grupy społeczeństwa. Często się bowiem zdarzało, iż Ukraińcy byli zapraszani na świąteczne poczęstunki do polskich domów. Później, gdy oni mieli swoje święto, to Polacy składali im rewizyty.
Przy takich okazjach przekonywano się, że świąteczne zwyczaje i tradycje ludzi tych dwóch narodowości niewiele się różnią. W jednym i drugim przypadku obowiązywał nawet taki sam jadłospis. Jak mi wiadomo, na ukraińską wieczerzę wigilijną podawano podobnie jak w polskich domach dwanaście dań, jeśli było to możliwe. W tym zestawie nie mogło zabraknąć ulubionego przez wszystkich barszczu z uszkami, smażonych karpi, pierogów z kapustą i grzybami oraz kutii, przyrządzanej z ugotowanych ziaren specjalnie oczyszczonej pszenicy, maku, miodu i różnych bakalii. W zasadzie nie wiadomo, kto od kogo przejął te kulinarno-świąteczne zwyczaje. Utrzymywany też był zwłaszcza na wsi wspólny zwyczaj podkładania pod obrusy garstek siana, rozsypywania na podłogach słomy oraz ustawiania po kątach izb snopków różnych zbóż, które miały być dobrą wróżbą na następny rok, a cała izba z rozrzuconą po niej słomą miała przypominać biesiadnikom betlejemską stajenkę.
Kalendarzowe podziały traciły na znaczeniu wobec wspólnego spoiwa, jakim okazywały się te jednakowe tradycje i zdarzające się spotkania przy świątecznych stołach. Takie kontakty były szczególnie cenne w czasach wojny, gdy sowieccy i hiterowscy najeźdźcy dążyli do skłócenia naszych dwóch, od wieków zżytych  z sobą narodów.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

sobota, 13 grudnia 2014

7. Tata Graulich


Jeden z czytelników moich galicyjskich wspomnień napisał w przysłanym mi liście: "Polubiłem Stryj, bo panowała tam wesoła, lwowska atmosfera. Sprzyjało temu korzystne i szybkie połączenie kolejowe. Z Borysławia przez Stryj do Lwowa kursowała motorowa LUX-TORPEDA. Mieszkałem we Lwowie, ale bywałem często w wymienianych przez pana stryjskich kawiarniach oraz innych lokalach gastronomicznych. Jestem z rocznika 1908".
Myślę, że podobnie jak autor zacytowanego listu postępowało wiele lwowskiej złotej młodzieży, przenosząc na dancingowe parkiety stryjskich restauracji wielkomiejski szyk. Wśród bywalców tych lokali spotykano też oficerów, pełniących służbę w miejscowym garnizonie WP. Jak wiadomo, odznaczali się oni wysoką kulturą, a także wspaniałą fantazją, ożywiającą każde towarzystwo. W restauracjach z dancingami bywali oczywiście ludzie zamożni, ale inni amatorzy tańca też mieli się gdzie zabawić. Stały przed nimi otworem sale balowe "Sokoła", "Domu Niemieckiego", ukraińskiego "Narodnego Domu" oraz bardzo popularnej szkoły tańca, prowadzonej przez pewnego Żyda o nazwisku Graulich.
W odróżnieniu od narodowo zaprogramowanych domów kultury przyczyniających się przez to do dzielenia stryjskiego społeczeństwa, szkoła Graulicha stała się integrującym polską, ukraińską, żydowską i niemiecką, czy też austriacką młodzież. Było to tym bardziej widoczne, iż fokstroty, tanga i walce wszyscy z upodobaniem tańczyli bez względu na narodowość i pozycję społeczną.
Korzystając z podpowiedzi jednej z byłych mieszkanek Stryja, postaram się opisać ten dość ciekawy - moim zdaniem - przybytek kultury, mieszczący  się przy ul. Słowackiego, w auli żydowskiej bursy. Była to ładna sala z ogromnym oknem od strony ulicy. Przy ustawionym w tym pomieszczeniu fortepianie zasiadała wysoka i dość tęga kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat. Była to córka Graulicha, drobnego, pełnego temperamentu nauczyciela tańca. W zależności od życzeń klientów lekcje prowadzono solo lub grupowo. Zdarzało się, że pianistka wychodziła na parkiet, aby poprowadzić w tańcu jakąś pozbawioną partnera uczennicę. Wówczas przy fortepianie siadał jej ojciec.
Oprócz tańca Graulich uczył kursantów również dobrych manier, posługując się przy tym piękną, czystą polszczyzną. Nawet z córką porozumiewał się tylko po polsku. Nie było w tym zresztą nic nadzwyczajnego, gdyż od pewnego czasu wielu Żydów przejawiało asymilacyjne tendencje. Ten fakt nabrał szczególnego wyrazu po przeprowadzeniu powszechnego spisu ludności, kiedy to Żydzi, uchodzący poprzednio za Niemców, opowiedzieli się za przynależnością do narodu polskiego. To sprawiło, że w całej Galicji liczba statystyczna Niemców spadła z 5,4 proc. w 1880 r. do 1,1 proc. w 1910 r. Do spolonizowanych Żydów należał prawdopodobnie Graulich.
Ten starszy, kulturalny pan łatwo podbijał serca odwiedzającej jego szkołę klienteli. Może dlatego za przykładem jego córki nazywano go "tatą". Lekcje prowadzone były od poniedziałku do piątku. Na zakończenie każdego, trwającego przez miesiąc kursu odbywały się zabawy przy dźwiękach sprowadzanej na takie okazje orkiestry jazzowej. Organizowano konkursy tańca. Zwycięskie pary i królową balu nagradzano miłymi i praktycznymi pamiątkami w rodzaju etui z przyborami do pielęgnacji paznokci. Były też bombonierki i kwiaty.
Bale, a raczej potańcówki, odbywały się również bez specjalnej okazji we wszystkie soboty i niedziele. Po opłaceniu niezbyt drogiego biletu wstępu można było całkiem nieźle się zabawić pod kierunkiem wodzireja Graulicha, który - jak z tego wynikało - nie święcił szabasów. Rzadko spotykaną specyfiką tych zabaw był brak bufetu, ale może dzięki temu nigdy nie doszło do choćby najmniejszej kłótni wśród gości.
Można powiedzieć, że prowadząc taką działalność Graulich wpływał wychowawczo na dość szeroki krąg swojej stałej klienteli, składającej się przeważnie z pragnącej się tanio zabawić młodzieży. Blasku potańcówkom dodawali ładnie umundurowani podoficerowie, którzy mawiali dla żartu, że chodzą do taty Graulicha na razówki, ale te żarty kończyły się często dla kawalerów zakochaniem i zawarciem małżeństwa z wybranymi przez nich wychowankami szkoły tańca, bez względu na to, czy były to Polki czy Ukrainki. Do wybuchu wojny nikogo zresztą nie raziły mieszane małżeństwa.
Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter



piątek, 5 grudnia 2014

6. Faworyci królowej Marysieńki



Pierwszym poznanym przeze mnie Żydem był odwiedzający moją rodzinę lekarz domowy. Niestety, nie pamiętam jego nazwiska. Myślę, że trafił się nam medyk z powołania, bo zachowując zawodowy autorytet zdobywał sobie swoim ujmującym sposobem bycia naszą sympatię i zaufanie.
Żydem był też właściciel sklepiku spożywczego, w którym moja matka czyniła regularne zakupy. Ja też zaglądałem do tego "sezamu", gdzie na skraju lady stały słoje z kolorowymi cukierkami i blachy z lukrowanymi ciastkami. Aby poskromić moją chęć do składania tam zbyt częstych wizyt opowiedziano mi anegdotkę o pewnej najbogatszej w mieście Żydówce, która przechodząc ze swoją małą wnuczką koło cukierni odmówiła dziecku kupienia ciastka.
- Widzisz tę kamienicę? - zapytała. - Ona jest jak ciastko, ale zrozum, że nawet tak duże ciastko mogłyby zjeść twoje małe usteczka, gdybyś była zbyt łakoma.
W ten sposób otrzymałem pierwszą w moim życiu lekcję ekonomii. Była ona o tyle przekonująca, że wiele kamienic w moim rodzinnym mieście stanowiło własność Żydów, czym się zresztą szczycili i w utarczkach z antysemitami mawiali: "Wasze ulice, nasze kamienice".
Do wyjątków pod tym względem należała wybudowana przez mojego dziadka kamienica, ale nawet ta inwestycja nie była wyłącznie polskim osiągnięciem. Jak mi wiadomo, do jej zrealizowania przyczyniła się pożyczka, udzielona dziadkowi na dobrych warunkach przez pewnego finansistę wyznania Mojżeszowego. Mój dziadek nigdy zresztą nie mówił źle o Żydach i chętnie wchodził z nimi w różne układy. Nie zerwał nawet kontraktu z pokojowym malarzem, niejakim Lilientalem, któremu podczas renowacji mieszkań wciąż "myliły się" kolory.
Mój antenat, występujący w roli kamienicznika, bardzo dobrze traktował też innego Żyda, wynajmującego najskromniejsze mieszkanie na poddaszu. Ten biedak, obarczony chorowitą żoną i trójką dzieci, rzadko był widywany przez sąsiadów, bo do pracy wychodził o świcie i wracał do domu późno. Zdarzało się też, że znikał na kilka dni. Podobno zatrudniano go gdzieś jako wozaka. Każdą sobotę spędzał jednak w kręgu rodzinnym. Na oknach jego mieszkania pojawiały się w takim dniu szczelne zasłony. Ktoś mi wyjaśnił, że miało to związek z obchodzonymi przez Żydów świętami szabasowymi. Odniosłem wrażenie, że wszystkich lokatorów to święto jakoś dotyczyło, bo starali się zachowywać w soboty ciszej niż zwykle. Zgodnie z przyjętym zwyczajem nie trzepano w tym dniu chodników i dywanów.
Gdy moi rodzice zdecydowali się na zamieszkanie w tym domu, poznałem bliżej lokatorów z poddasza, a zwłaszcza najmłodszych członków tej rodziny: Jośka i Elka. Ci chłopcy trzymali się zawsze razem, nie biorąc udziału w zabawach dzieciarni z podwórka, ale czasem udało mi się nakłonić do wymiany kilku słów młodszego z nich Elka. Pewnego razu powiedział on z dumą, że jego brat czyta już księgi. Dziś wiem, że najstarszych synów w żydowskich rodzinach obdarza się podczas szabasów zaszczytem odczytywania wybranych wersetów świętych ksiąg. Nie dziwię się, że dziesięcioletni Jośku spoglądał na bawiących się na podwórzu chłopaków z poczuciem pewnej wyższości.
Jeśli dziś posądza się Polaków o wrodzony antysemityzm, to jest w tym chyba wiele podyktowanej nie wiadomo czym przesady. W historii obu naszych narodów nie brakowało wprawdzie wzajemnych tarć, ale były to zwykłe konflikty albo tylko animozje rodzące się na tle ekonomicznym. Do takiego wniosku skłania mnie lektura wydanej w 1926 roku "Historii miasta Stryja" Antoniego Prochaski.
Obecność Żydów w tym mieście została odnotowana w różnych dokumentach już w czasach jagiellońskich. Później korzystali oni z licznych przywilejów, nadanych im m.in. przez krolów: Stefana Batorego, Władysława IV, Zygmunta III, Jana II Kazimierza oraz Jana III Sobieskiego np. od Władysława IV stryjscy Żydzi uzyskali prawo zakupywania parcel i domów. Najbardziej sprzyjał Żydom Jan III Sobieski, który już jako chorąży koronny i starosta stryjski dopuścił ich przedstawicieli do udziału w obradach miejskich, a jako król zarządził, żeby targi w Stryju odbywały się nie tylko w soboty, w którym to dniu Żydzi spędzali czas na modłach i kultywowaniu obrzędów szabasowych, ale i we wtorki. Nie zadowoliło to jednak Izraelitów. Ci sprytni ludzie, używając zabiegów dyplomatycznych, uzyskali po dwóch latach zgodę króla na dodatkowy dzień targowy. Ponieważ mieszczanie polscy nie zgadzali się na przesunięcie targów z soboty na piątek, to przesunięto je na i tak już targowy wtorek, a te z wtorku zostały zastąpione piątkowymi i w ten pokrętny sposób Żydzi wyszli na swoje. Szczególnie sprzyjała Żydom królowa Marysieńka, pomagając im w uzyskaniu prawa warzenia miodu i piwa oraz wytwarzania likworów wraz z możliwością wyszynku.
Korzystne warunki prawne oraz położenie Stryja na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych uczyniły z tego miasta silny magnes dla Żydów, ściągających tam z różnych stron. Ta migracja trwała do czasów najnowszych. Jak podaje dr Witold Lewicki w swojej książce pt. "Zagadnienie gospodarcze Galicji" (Lwów, 1914), ludność żydowska w Stryju wzrosła w latach od 1880 do 1910 o przeszło 5470 osób. Oznacza to, że jej stan wyniósł ponad 11 tys. osób i przekroczył jedną trzecią ogólnej liczby mieszkańców. Przyjmuje się, że takie proporcje ludnościowe występowały w Stryju do wojny 1939 roku.
Wielu Żydów można było spotkać w każdy wtorek i piątek na targowicy. Jedni z nich kupowali przywożone przez chłopów towary, inni zaś sprzedawali różne rzeczy na straganach i w sklepach znajdujących się na obrzeżach tego wielkiego placu. Lubiłem chodzić tam z matką na zakupy. Z zaciekawieniem przyglądałem się kupcom poubieranym w czarne chałaty. Zawierając najdrobniejsze nawet transakcje dawali oni wyraz swojemu wielkiemu podnieceniu. Chyba nikt nie potrafi handlować z takim przejęciem jak Żydzi.
W inne dni tygodnia na targowicy nie było żadnego ruchu. Tylko w okresach letnich, podczas upałów, przechodziły przez to pokryte ziemnym pyłem i woniejące końskim moczem miejsce gromadki plażowo ubranych mieszkańców, kierujących się w stronę pobliskiej rzeki. Żegnały ich smutne spojrzenia żydowskich kupców, którzy wystawali na progach swoich sklepików.

Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter


piątek, 28 listopada 2014

5. Messerschmitty nad Rajłowem


Trudno dociec, dlaczego niemieckie lotnictwo zaatakowało we wrześniu 1939 roku niewielki Rajłów, położony nad płynącą z Karpat rzeczką Kłodnicą. Nie jest to nawet wieś. Znajdował się tam folwark z kilkoma chałupami, rzadko rozrzuconymi przy drodze, stanowiącej odnogę gościńca Stryj-Drohobycz. Przy tej drodze, wiodącej do niemieckiej kolonii o nazwie Brygidan, była też wytwórnia drewnianych taczek. Poza tym na Rajłów składały się jeszcze trzy zupełnie wyizolowane gospodarstwa rolne. W jednym z nich, należącym do mojego dziadka, nasza dość liczna rodzina schroniła się na czas bombardowań Stryja, w którym mieszkaliśmy.
Nie były to zresztą wielkie bombardowania. Duże wrażenie na ludności wywarło to, że po niemieckim nalocie zawalił się pewien dom i zginęła kobieta, której zwłoki pozostawały przez kilka godzin na widoku. Zaniepokojony możliwością nasilenia bombardowań senior naszej rodziny sprowadził wóz konny i zawiózł nim toboły z pościelą oraz część swojej progenitury do Rajłowa. Kilka osób, dla których zabrakło miejsca w wozie, pojechało rowerami do tego bezpiecznego - jak się nam wydawało - azylu.
Byłem jednym z pasażerów kolebiącego się wozu. Z wysokiej sterty kołder, pierzyn i poduszek przyglądałem się gromadom zmęczonych  marszami żołnierzy i cywilom, którzy podobnie jak my gdzieś wędrowali. Na jednym z krótkich postojów ktoś nam powiedział, że ukraińscy dywersanci przecinają przewody wojskowych linii telefonicznych. Jeśli mnie pamięć nie myli, te przewody były poprowadzone nisko nad ziemią, tuż przy skraju drogi, wręcz w zasięgu ręki każdego przechodnia. Wcale się więc nie dziwię, że dywersanci korzystali ze stworzonej im okazji do szkodzenia naszemu wojsku.
Mój dziadek też wykazał się nadmierną ufnością wobec Ukraińców. Pod koniec drugiego dnia naszego pobytu w Rajłowie ujrzeliśmy tuż przed zachodem słońca bandę ludzi uzbrojonych w jakieś połyskujące narzędzia. Mogły to być bagnety. Ci ludzie wyszli na skraj lasu znajdującego się po drugiej stronie Kłodnicy i zmierzali prosto w kierunku naszego domu. Ogarnął nas niepokój, ale oni nagle przystanęli, bo zauważyli jadące drogą od zachodu dwie furmanki. Na tych nędznych pojazdach, ciągnionych powoli przez wychudzone konie, jechali polscy żołnierze, uzbrojeni w karabiny. Pojawienie się tego wojska uratowało nas chyba przed rzezią.
Wygłodniali wędrowcy otrzymali w gospodarstwie dziadka strawę i miejsce do spania. Dzięki ich obecności noc minęła nam spokojnie, ale rankiem nasi opiekunowie musieli ruszyć w dalszą drogę, a my znów zostaliśmy na łasce Ukraińców, których zamiarów mogliśmy się domyślać. W tej sytuacji dziadek udał się do oddalonego o kilka kilometrów Brygidanu, gdzie poprosił niemieckich kolonistów o użyczenie nam przytułku. Jego prośba została spełniona. Otrzymaliśmy cały dom do dyspozycji. Można więc było przystąpić do ewakuacji. Załadowaliśmy na ręczny wózek i taczki pościel oraz trochę prowiantu. Ruszyliśmy polami na skróty do zbawczego osiedla. Nagle nad naszymi głowami pojawiły się dwa myśliwskie samoloty. Nie wątpię, że były to Messerschmitty. Ich piloci otworzyli ogień. Wiezione przez nas białe toboły były z daleka widoczne. Ci napastnicy nie pomylili więc nas z jakimś oddziałem wojska. Wystrzelone w naszym kierunku serie pocisków nie wyrządziły jednak nikomu najmniejszej szkody mimo kilkakrotnych nawrotów atakujących maszyn.
Nie wykluczam, że była to okrutna zabawa, urządzona ku uciesze mieszkańców niemieckiej kolonii. Jest też prawdopodobne, że któryś z nich mógł wcześniej, przy pomocy radiowego nadajnika, puścić w eter informację o tym co dzieje się w rejonie Brygidanu. Wiadomo, że hitlerowscy najeźdźcy mieli w Polsce dobrze wyposażonych agentów. Byłoby więc dziwne, gdyby w typowej, dobrze zorganizowanej niemieckiej kolonii nie działał jakiś "radiowiec". ale mogę stwierdzić, że nie wszyscy byli tam do nas wrogo nastawieni. W przydzielonym nam domu czuliśmy się bezpiecznie, chociaż traktowano nas jak zadżumionych. Nie pamiętam, żeby ktoś nas odwiedził.
Tak minęło kilka dni, aż w pewnym momencie dziadek został poinformowany, że musimy się wynosić z powrotem do Rajłowa. Nie było wyboru. Ledwo dotarliśmy do swojego domu, gdy na widocznej z jego okien drodze pojawiły się dwa sznureczki jakichś manekinów. Ktoś powiedział, że idą Niemcy. Wybiegłem samotnie na skraj sadu, aby lepiej się przyjrzeć tym dziwnym przybyszom. Byli uformowani w niewielkie kolumny. Szli nad rowami po obu stronach drogi. Stawiali kroki rytmicznie i mocno. Byli uzbrojeni w karabiny i pistolety maszynowe. Do pasów mieli przywieszone granaty. Odczułem lęk, ale oni jakby mnie nie zauważyli. Szli w stronę Brygidanu, gdzie czekało ich z pewnością miłe powitanie.
Radość mieszkańców tej "wyzwolonej" kolonii nie trwała jednak długo. Gdy na terenach południowo-wschodniej Polski wojska hitlerowskie uprzejmie ustąpiły miejsca Armii Czerwonej, koloniści z Brygidanu i z innych niemieckich osad zaczęli się przygotowywać do podróży. Ich zbiorowy exodus do Reichu przypadł na okres zimowy. Jechali konnymi zaprzęgami, przypominającymi tabory cygańskie. Wozy mieli zadaszone odpowiednio wygiętymi płatami sklejki, spod których wystawały rury piecyków. Nie były to znane dziś "kempery", ale wiadomo, że wielu pozostających wówczas na miejscu Polaków spotkał gorszy los.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

piątek, 21 listopada 2014

4. Moja Atlantyda.



Myśląc o przyszłej Europie bez granic warto sobie przypomnieć, że w utraconej w czasie II wojny światowej części kraju, zwanej Galicją Wschodnią, miejscowa ludność składała się z bardzo bogatej mieszanki przedstawicieli różnych narodowości, którzy bez względu na swoje pochodzenie potrafili z sobą zgodnie współżyć. W Stryju oprócz Polaków, Ukraińców i Żydów było też wielu Austriaków i Niemców. Spotykało się również Ormian, a i Bułgar się trafiał.
Przez kilka najwcześniejszych lat mojego życia wyrastałem w dwurodzinnym domku przy ulicy Lindnera. Jedno z mieszkań wynajmowała rodzina pracownika dużych warsztatów kolejowych. On był chyba Niemcem. Wskazywało na to nie tylko jego nazwisko, ale też i zachowywanie się w różnych sytuacjach. Na przykład raz w tygodniu, zawsze w soboty, zgodnie z zasadami swoiście pojmowanej pedagogiki, wymierzał swoim synom, Zbyszkowi i Tadzikowi, kary cielesne za wszystkie przewiny, jakie popełnili w ciągu sześciu poprzednich dni. Polskie imiona zawdzięczali oni matce, ale ich wychowanie było – jak sądzę – przynajmniej  częściowo niemieckie. Nie wiem, jaki los spotkał Tadzika. Imię i nazwisko starszego z tych braci nosi znany w Polsce nauczyciel akademicki, który przez pewien czas sprawował bardzo wysoką funkcję państwową.
Na sąsiedniej posesji miał swój domek pan Schneider, też warsztatowiec kolejowy. Jestem prawie pewny, że był to Niemiec świadomy swojej przynależności narodowej, ale jego kilkuletnia córeczka, a może wnuczka, którą znałem jako towarzyszkę dziecinnych zabaw, szczebiotała jak najbardziej po polsku.
Tuż przed wybuchem wojny moi rodzice sprzedali domek i kupili mieszkanie w dużej kamienicy, której lokatorzy reprezentowali aż kilka narodowości. Jedno z najbardziej komfortowych mieszkań w tym domu zajmował wraz ze swoją rodziną ukraiński sędzia, pan Kizyma. Dość uboga rodzina żydowska z trzódką dzieci ulokowała się w skromnym mieszkaniu na poddaszu. Suterenę zamieszkiwała ze swoim atletycznie wyglądającym towarzyszem życia stróżka narodowości ukraińskiej. On też był Ukraińcem. Podobno pracował jako brukarz, ale nie przemęczał się zbytnio, bo zwykle przesiadywał w domu przy oknie zastawionym pelargoniami.
Na styku z dziedzińcem naszej kamienicy wybudował sobie zgrabny pawilon mieszkalno-handlowy pewien bułgarski imigrant o nazwisku Biłas. Jego pełen aromatycznych zapachów sklep z warzywami oraz innymi artykułami spożywczymi miał liczną klientelę, chociaż z tym świeżo przybyłym do Stryja obcokrajowcem trudno było się dogadać.
Wśród naszych nowych sąsiadów byli Klimkiewiczowie, Gromadkowie, Dulscy, Mazurkiewiczowie i Rutkowscy, ale nie brakowało też ludzi o niemiecko brzmiących nazwiskach. Dobrze pamiętam np. pana inżyniera Karola Ulmana, który z okazji imienin swojej córeczki Hani spraszał do swojego domu okoliczną dzieciarnię i zabawiał ją grą na fortepianie. Uczestnicząc w tych przyjęciach czułem, że jestem w prawdziwie polskim domu. Podobnie polska atmosfera panowała w domu lekarza weterynarii Albina Reiffa.
Dość częste kontakty utrzymywaliśmy z ukraińskim chłopem, który zachował swoje niewielkie gospodarstwo rolne wśród nowej, miejskiej zabudowy. Kupowaliśmy u niego ziemniaki, warzywa i mleko. Rozmawiało się przy takich okazjach po ukraińsku. Oprócz sędziego Kizymy naszymi sąsiadami byli też inni wykształceni Ukraińcy. Wszyscy ci ludzie w rozmowach z Polakami używali wyłącznie języka polskiego, chociaż nikt tego od nich nie wymagał.
Nawet w czasie wojny, gdy rosyjscy i niemieccy okupanci podburzali Ukraińców przeciwko Polakom, wśród mieszkańców naszego osiedla panowały raczej pokojowe stosunki. Do wyjątków zaliczam uczyniony przez wspomnianego lokatora sutereny donos na mojego dziadka, gdy ten bez zezwolenia władz sowieckich ściął w swoim sadzie starą gruszę, przeznaczając uzyskane w ten sposób drewno na opał. Groźniejsza od tego zwykłego delatora była pewna ukraińska nacjonalistka, która pełniła jakieś ważne funkcje w sowieckich organach ścigania. Wiem, że to ona właśnie zadenuncjowała mojego ojca, gdy w listopadzie 1939 roku powrócił do Stryja z wojennej tułaczki.
Ten bardzo bolesny dla mnie przypadek nie przekreśla mojej dobrej opinii o większości znanych mi Ukraińców. Mam wielki dług wdzięczności wobec kilku ukraińskich rodzin, które przez ponad rok ukrywały mnie oraz mojego brata, gdy groziła nam wywózka na Sybir.

Edwin Walter


piątek, 14 listopada 2014

3. Człowiek sukcesu


Na początku był to tylko magazyn wojsk CK Austrii z piwnicą, którego mury wykonano z dużych, grubo ciosanych głazów. Tę budowlę, znajdującą się w Stryju przy ul. Dobrowlańskiej 21, wydzierżawił a następnie kupił człowiek bardzo ambitny i pomysłowy, Józef Szostak. Swoją inwestycję spłacał on oszczędnościami z comiesięcznej kolejarskiej pensji oraz pieniędzmi z dochodów, jakie mu zapewniały dwie mieszkanki niegdysiejszego magazynu. Były to mleczne krowy, wypasane na okolicznych nieużytkach zanim nie zamieniono ich na budowlane parcele.
Z czasem ten gospodarz doszedł do wniosku, że na solidnych murach posiadanego budynku może wybudować dodatkowe piętro. Znanym sobie sposobem podniósł dach i podwyższył ściany. Miał wreszcie okazję, aby zastosowaną kiedyś przez siebie w austriackim wojsku zasadę dźwigni wykorzystać do własnych celów. O tym doświadczeniu opowiadał zresztą chętnie do końca swojego długiego życia. Tło zdarzeń w tej opowieści stanowił wykolejony wagon. Negatywnym bohaterem był nieudolny oficer, który rozkazał dowodzonym przez siebie żołnierzom podnieść ten straszliwie ciężki przedmiot i postawić z powrotem na torach. Oczywiście, nie byli oni w stanie tego dokonać, chociaż bardzo natężali swoje mięśnie.
Ich wysiłki obserwował wielki tłum umundurowanych gapiów, którzy opuścili wagony wojskowego eszelonu i zeszli się w miejscu wypadku. Józef Szostak zameldował wówczas zniecierpliwionemu dowódcy transportu, że potrafi załatwić sprawę szybko i bez narażania żołnierzy na zbytni wysiłek. Gdy otrzymał zgodę na pokierowanie akcją, wskazał wybranym przez siebie kolegom porzuconą na poboczu torowiska szynę i polecił, żeby zastosowali ją jako dźwignię przy podnoszeniu i ustawianiu wagonu na torach.
Jego pomysłowość została wynagrodzona. Otrzymał awans do stopnia kaprala, co w przypadku Polaka pełniącego zasadniczą służbę w austriackim wojsku było znacznym wyróżnieniem, ale ten zaszczyt potraktował on z przymrużeniem oka. Bardziej cenił sobie to, że okazał się lepszy od austriackiego oficera.
Prawdziwy awans zapewnił mu budowany przez niego dom. Mieszkania w nim były ładne i wygodne. Miały duże okna, kryte parkietem podłogi, a dwa z nich wyposażone były w łazienki, co w biednej na ogół Galicji stanowiło swoisty luksus. Doprowadzony do budynku gaz służył nie tylko do opalania kuchni, lecz także i kaflowych pieców. To wszystko tworzyło wręcz komfortowe warunki zamieszkiwania.
Zajmując się po amatorsku budownictwem i zawodowo pracą na kolei bohater tej opowiastki poświęcał też wiele czasu na dokształcanie się, dzięki czemu systematycznie podnosił swoje kwalifikacje. Po kilku awansach otrzymał dobrze płatną funkcję kierownika pociągu. Zdecydował się wówczas na dobudowanie następnego piętra w posiadanym budynku. W wykonaniu tego dzieła pomogli mu trzej dorastający synowie. Podniesienie dachu na żądaną wysokość nie stanowiło dla tej czwórki problemu, tym bardziej, że ich praca została wykonana też w oparciu o zasadę dźwigni. Wkrótce dom został powiększony o poddasze z trzema mieszkaniami.
Tak, zwykły kolejarz stał się kapitalistą, czerpiącym dość duże zyski z wynajmu mieszkań. W tej roli czuł sie całkiem dobrze. Po jakimś czasie część domu sprzedał korzystnie i za zdobyte pieniądze kupił kamienicę znajdującą się w dobrym punkcie przy dworcu kolejowym. Zapewniło mu to dalszy wzrost dochodów. Przed wybuchem II wojny światowej zdążył jeszcze kupić niewielkie gospodarstwo rolne w oddalonym od Stryja o 10 kilometrów Rajłowie. Są tam niezbyt urodzajne grunty, ale otaczający to miejsce krajobraz ma wiele uroku. Szeroką równinę zamyka widoczne z oddali pasmo Karpat. Przez ten teren przepływa rzeczka. W rosnących na jego brzegach trzcinach gnieździło się rozśpiewane ptactwo wodne. Skromny, ale ładnie zbudowany dom oddzielony był od drogi wiśniowym sadem i różanym żywopłotem. Komunikację z oddaloną o trzy kilometry stacją PKP zapewniała bryczka z zaprzęganym do niej zgrabnym siwkiem.
Józef Szostak mógł sądzić, że jest człowiekiem sukcesu, ale nie popadł z tego powodu w jakąś megalomanię. Na służbę w kolejowych pociągach udawał się - jak zwykle - na własnych nogach, niosąc na ramieniu swoją wysłużoną torbę z zapasem jedzenia. Z gospodarstwa w Rajłowie cieszył sie tylko w przerwach między służbowymi dyżurami. Nie trwało to jednak długo. Gdy wybuchła wojna, to siwek musiał pójść do kawalerii, a w rajłowskim domu zrobiło się rojno od uciekinierów z bombardowanego Stryja. Zebrała się tam niemal cała, liczna rodzina.
Jako wnuk Józefa Szostaka byłem jednym z domowników. Po przyjeździe wybraliśmy się do pobliskiego jaru na poziomki. Był to ostatni przejaw naszej beztroski, bo na drugi dzień wojna dotarła też do Rajłowa.

Edwin Walter



Karolina z domu Marks i Józef Szostakowie, Stryj 1934 r. (Babcia i Dziadek Edwina Waltera)

Józef Szostak



piątek, 7 listopada 2014

2. Ostatnia defilada

Trzeciomajowe defilady stryjskiego garnizonu były wspaniałymi, radującymi serca Polaków widowiskami. Na miejsce tych parad wybrano dość szeroki i wyasfaltowany odcinek ulicy 3 Maja, zwanej też „korsem”, co jest godne uwagi, bo na tym śródmiejskim deptaku wyznaczali sobie na co dzień spotkania wszyscy mieszkańcy, a więc Polacy, Ukraińcy i Żydzi.

Nawiasem mówiąc, każda z tych nacji stanowiła w przybliżeniu jedną trzecią ogólnego zaludnienia czterdziestotysięcznego Stryja. Dla wszystkich najsilniejszym magnesem były znajdujące się przy tym szlaku kawiarnie „Wiedeńska” i „Markiewki” oraz wytwornie urządzone kino „Edison” z wyświetlanymi w nim filmami, które w czasach przedwojennych traktowano jako wielką atrakcję.
Wczesne i ciepłe wiosny oraz gorące lata w tym podkarpackim mieście też zachęcały ludzi w różnym wieku do tłumnego odwiedzania „korsa”, zwłaszcza w porze popołudniowych i wieczornych spacerów. Charakterystyczne było to, że Ukraińcy demonstracyjnie trzymali się jednej tylko, wybranej przez siebie strony ulicy, na co wskazywały ludowo wyszywane koszule dziewcząt oraz typowe grzywy ich chłopaków. Oczywiście, nie przeszkadzało to ani Polakom, ani też Żydom, których spotykało się wszędzie. Wielu Żydów starało się odróżniać od tłumu spacerowiczów swoimi jarmułkami i pejsami. W tej sytuacji Polacy nie musieli zakładać na głowy krakusek, aby się narodowo określić. Ich wyróżnikiem były ubrania dostosowane do norm europejskich.
Dla ścisłości opisu muszę dodać jeszcze istotne uzupełnienie. Stałymi bywalcami „korsa” byli też wojskowi, których nie można było pomylić z nikim innym, bo mieli na sobie mundury, bardzo zresztą piękne i zadbane. Tak dobrze dopasowanych do sylwetek ubiorów, jakie nosili przedwojenni oficerowie i podoficerowie Wojska Polskiego, nie widuje się w naszych czasach. Nieprzypadkowo właśnie przed wojną zawistni cywile ukuli znane powiedzonko, że „za mundurem panny sznurem”. Poza tym oficerska kadra umiała ładnie chodzić, poruszając się z dostojeństwem i elegancją. Jeśli taki okaz pojawił się w zasięgu wzroku Polki, Ukrainki czy Żydówki, to nie wątpię, że każdej z nich serce miękło.
Po tym wstępie możemy lepiej ocenić, czym były odbywające się w Stryju wojskowe parady. Miałem kilka zaledwie lat, gdy zauroczył mnie widok ubranych w peleryny i zgrabne kapelusiki żołnierzy stacjonującego w Stryju pułku Brygady Podhalańskiej. Ich pojawianie się w zwartym szyku w czasie defilad wywierało duże wrażenie na wszystkich widzach. Niestety, w ostatnim roku przed wybuchem wojny już ich nie zobaczyłem. Cały pułk odkomenderowano do jakiegoś innego garnizonu, ale ta boleśnie odczuwana przeze mnie strata została mi wynagrodzona. Wiedziałem bowiem, że w moim mieście pojawiła się jedna z najbardziej nowoczesnych jednostek Wojska Polskiego. Był to 1. Pułk Artylerii Motorowej. Służył w nim pewien plutonowy, który uderzał w koperczaki do najmłodszej z moich ciotek. Najczęściej odwiedzał wybrankę swojego serca mając na sobie wyjściowy mundur, ale czasem, może dla szpanu, zjawiał się w naszym domu demonstrując bojowo wyglądający, skórzany kombinezon i bardzo twarzowy beret pancerniak. Pod domem stał w takich przypadkach jego wspaniały motocykl z przyczepą. Bywało też, że przyjeżdżał służbowym autem. Był to polski Fiat, którego widok wywoływał podziw moich kolegów.
Ostatnia przed wybuchem wojny defilada trzeciomajowa odbyła się w atmosferze niezachwianej niczym wiary Polaków w potęgę naszego wojska, które na tym stryjskim pokazie zaprezentowało się bardzo imponująco. Miałem wówczas niespełna siedem lat, ale udzielił mi się entuzjazm zgromadzonego tłumu, gdy na ulicę 3 Maja wjechała kolumna tankietek i innych pancernych pojazdów 1. Pułku Artylerii Motorowej. Potem przy dźwiękach garnizonowej orkiestry długo maszerowali żołnierze miejscowego pułku piechoty. Pojawił się też oddział kawalerii. Nikt nie przypuszczał, że za kilka miesięcy pozostanie po tym wspaniałym wojsku tylko wspomnienie. Z chwilą wybuchu wojny mieliśmy w Stryju resztki dawnej potęgi w postaci skromnego oddziału Obrony Narodowej. Wszystkie bojowe jednostki tego garnizonu zostały skierowane na różne fronty broniącego się przed naporem wojsk hitlerowskich kraju. Jakieś niedobitki naszych Sił Zbrojnych, nękane przez ukraińskich dywersantów, przemknęły pod koniec działań wojennych przez okolice mojego miasta, gdy pospiesznie organizowano nad rzeką Stryj i nad Dniestrem  ostatnie linie oporu, zwane przyczółkiem rumuńskim.
Pisząc te wspomnienia spoglądam chwilami na zdjęcie przedstawiające fragment Stryja z czasów władzy radzieckiej. Jest to narożnik ul. 3 Maja, przemianowanej na ul. Lenina, a dziś noszącej z pewnością jakąś inną nazwę. W mojej pamięci zachowam jednak dawny widok tego stryjskiego „korsa” z uśmiechniętymi twarzami przechodniów, bez stojącego przy skrzyżowaniu z dawną ul. Mickiewicza pomnika Lenina i bez zasłaniającego komuś okno portretu Breżniewa. No i zawsze pamiętać będę ten ostatni, jakby pożegnalny przemarsz naszego wojska ulicą 3 Maja, która dla mnie nie ma teraz nazwy.


Edwin Walter



piątek, 31 października 2014

1. Kręgi na wodzie

Po opublikowaniu w Magazynie „Głosu Szczecińskiego” kilkudziesięciu odcinków „Galicyjskiego brulionu” spotkałem się z zarzutami, że w tych moich tekstach zabrakło opisów krajobrazów. Muszę się więc przyznać, że sam podczas lektur różnych, nawet najznakomitszych dzieł opuszczam ich fragmenty z takimi właśnie, na ogół nudnymi opisami i czym prędzej staram się dowiedzieć, do czego autor zmierza. Pisząc swoje wspomnienia unikałem opisywactwa, aby nie nużyć zbytnio czytelników. Poza tym musiałem się liczyć z ograniczeniem miejsca na łamach gazety. Powiedziano mi, że poszczególne publikacje nie mogą przekraczać dwóch stron maszynopisu. Oczywiście, trudno było przestrzegać ściśle tej normy, bo niektóre z poruszonych przeze mnie tematów wymagały szerszego omówienia. Zawsze jednak starałem się pisać zwięźle i wcale tego nie żałuję. Tę formę moich wypowiedzi doceniło zresztą wielu czytelników, którzy w listach i telefonicznie zachęcali mnie do kontynuowania dzieła. Sympatycznemu dopingowi zawdzięczam, że te niewielkie teksty złożyły się w sumie na książkę.
Nigdy przedtem nie przypuszczałem nawet, że będę mógł opublikować cokolwiek na temat moich rodzinnych stron, znajdujących się za południowo-wschodnią granicą Polski. Był to – jak wiadomo – temat tabu. Można było wprawdzie coś przemycić ze szkodą dla pełnej prawdy, ale mnie takie pisanie nigdy nie interesowało. Moje najwcześniejsze wspomnienia z lat dziecinnych pozostawały więc przez półwiecze jakby w uśpieniu. Stanowiły jednak ważny czynnik mojego „życia wewnętrznego” i dopiero teraz mogłem wydobyć niektóre z nich na światło dzienne.
Niech mi wybaczy przebywający już w zaświatach noblista François Mauriac, że ośmieliłem się użyć słów, które nawiązują do jego „Nowego pamiętnika życia wewnętrznego”. Ta książka, napisana pod koniec życia jej autora, dodawała mi odwagi przy pisaniu i publikowaniu moich wspomnień. Przypadło mi do przekonania zwłaszcza jedno zdanie: „Ta część naszej istoty, która się nie starzeje, dziecinne serce, które zachowujemy do ostatka, odnajdywało znaki orientacyjne w świecie teraz obcym i wrogim”.
Daleki byłem od chęci naśladowania tego wspaniałego pisarza, który świadom swojej wielkości mógł pisać o wszystkim, o czym pomyślała głowa. Jeśli jego po mistrzowsku napisana proza przypomina jakiś wartko płynący strumień, to moje niewielkie rozmiarami fragmenty wspomnień porównałbym raczej do kręgów na wodzie, które powstają po wrzuceniu do niej drobnych kamyczków.
Sam widzę jednak, że brakuje w tych moich dziełkach jakiegoś szerszego rozmachu, ale nie chcę już ich zmieniać. Gdyby chodziło o opisy przyrody i zapamiętane z dziecinnych lat miejsca, to obawiam się, że byłoby to wkraczanie w świat zupełnie już nierzeczywisty. Myślę więc, że dobrze się stało, iż nie uległem żadnym pokusom tego rodzaju. Moja powściągliwość w tym względzie była zresztą reakcją na dość przykre doznania sprzed dwudziestu lat. Odwiedziłem wówczas Stryj i jego okolice. Pierwsze kroki skierowałem na ulicę Dobrowlańską. Mieszkańcy znajdującej się tam kamienicy, w której przeżyłem kilka swoich dziecinnych lat, byli podczas tej mojej wizyty nieobecni. Poszli pewnie do jakiejś pracy, a młodzież przebywała chyba w szkołach, bo wszystkie okna były pozamykane. Pomyślałem, że tym spokojniej będę mógł przyjrzeć się swoim starym miejscom zabaw wokół domu. Postałem chwilę na skraju pustego podwórza, na którym urządziłem kiedyś z bratem bieżnię do skoków w dal i coś mnie powstrzymało przed wejściem na ten niby dobrze mi znany teren. Uświadomiłem sobie nagle, że świat, za którym tęskniłem od marca 1945 roku, od chwili wyjazdu na Zachód, po prostu przestał dla mnie istnieć, a to, co tam zobaczyłem, było tylko jakąś fantasmagorią. Zerknąłem na zmatowiałe, chyba dawno niemyte, szyby w oknach mojego mieszkania i bez żadnych wahań opuściłem to zupełnie mi już obce miejsce.
Postarzałem się, ale wciąż wracam myślami do przeżyć związanych z tym miastem. Często, gdy się budzę i zbieram siły, aby wstać z łóżka, przypomina mi się pewien wiosenny poranek. Wszyscy jeszcze spali, a ja zapragnąłem znaleźć się natychmiast na wolnej przestrzeni poza domem. Wybiegłem na podwórze, poczułem miłe ciepło promieni słońca, osuszających rosę na trawie. Spojrzałem na kwitnące w sadzie młode drzewa wiśniowe i przeniosłem wzrok na okryte jeszcze śniegiem zbocza Karpat. Miałem wówczas pięć lat i chyba po raz pierwszy w moim życiu pomyślałem, że świat jest piękny.
Teraz sobie przypominam, że moje wcześniejsze obserwacje napawały mnie czasem lękiem. W pewne późne, zimowe popołudnie stałem z matką przy oknie oczekując powrotu ojca. Wyczuwałem jej niepokój. Nagle moją uwagę zwróciła wrona, sadowiąca się na gałęzi stojącego w pobliżu drzewa. Była to okryta śniegiem sosna. Wiem, że pojawienie się wrony, kruka czy gawrona traktowane jest przez niektórych ludzi jako zły znak. Matka przygarnęła mnie do siebie. Pomyślała chyba o jakimś grożącym nam niebezpieczeństwie. Ojciec wrócił do domu i przez kilka lat nic poważnego nie zakłóciło naszego spokoju. „Zła wróżba” spełniła się dopiero w listopadzie 1939 roku. Ojciec wrócił wówczas z Węgier, gdzie przebywał w obozie dla internowanych. Przedarł się przez ośnieżone góry, aby być razem z nami. Uważał, że nic mu nie grozi w okupowanym przez Rosjan kraju, ale się pomylił. Wkrótce został aresztowany i już nigdy nie dał nam żadnego znaku życia.
Mój świat znajdował się też w Rajłowie, oddalonym o niewiele kilometrów od Stryja. Tam, w gospodarstwie rolnym moich dziadków, wstawało się z łóżek o świcie. Wychodziłem wówczas na skraj sadu i czekałem na wschód słońca. Było to ogromne, czerwone koło, wyłaniające się z grubej warstwy mgły. Ta, jakby teatralna odsłona, odbywała się przy wtórze dźwięcznych głosów wzlatujących pod niebo skowronków. Tak pięknych wschodów słońca w żadnym innym miejscu na ziemi nie widziałem.
Obcując z przyrodą w Rajłowie nauczyłem się doceniać jej piękno, ale poznałem też jej ciemne strony. Nawet teraz, gdy wysuwam spod kołdry stopy, to waham się czasem przez moment i zaraz przypominam sobie pewien poranek w Rajłowie. Na podłodze przy moim łóżku usadowił się uzbrojony w groźny kolec niedźwiadek zwany też skorpionem. Nic jeszcze nie wiedziałem o tych niezbyt miłych zwierzątkach. Wyczułem jednak, że nie należy ich lekceważyć. Od tego spotkania z niedźwiadkiem przestałem chodzić boso, tracąc przez to wiele przyjemności. Lubiłem bowiem mieć pod stopami rozgrzaną słońcem ziemię albo trawę pokrytą zimną rosą.
Z mieszanymi uczuciami przyglądałem się biesiadującym na łąkach bocianom. Te piękne ptaki nie miały litości dla zjadanych przez siebie żab. Podobnie bezwzględne były też lisy. Kiedyś po zapadnięciu zmroku usłyszałem przeraźliwy pisk zająca, wytropionego w jakiejś bruździe przez takiego właśnie sprytnego drapieżnika. Nocne ciemności wywierały na mnie duże wrażenie, gdyż skrywały wiele napawających mnie lękiem tajemnic, ale zawsze ociągałem się z pójściem do łóżka i nasłuchiwałem wieczornych koncertów wodnego ptactwa, które uwiło sobie gniazda wśród trzcin i sitowia rozlewiska, utworzonego przez płynącą meandrami Kłodnicę.
Podziwiane kiedyś przeze mnie sielskie widoki w Rajłowie też już nie istnieją, o czym przekonałem się podczas krótkiego, motocyklowego wypadu do tej wsi w czasie mojej wizyty w Stryju. W miejscu biednych, glinianych, ale schludnie utrzymanych chałup z dachami krytymi słomianymi strzechami, stały zbudowane z cegły, same w sobie dość ładne, jakby miejskie domki jednorodzinne. Cała ta kołchozowa kolonia tonęła w błocie zmieszanym z jakimiś odpadkami. Pojechałem o kilometr dalej, szukając domostwa moich dziadków. Ujrzałem tam tylko resztki komina i pieca chlebowego. Na polu, po wschodniej stronie tego byłego gospodarstwa, gdzie jako dziecko podziwiałem wyłaniające się z porannych mgieł słońce, ujrzałem las metalowych konstrukcji. Były to wieże wiertnicze. Dokopano się tam do nafty, której występowania w tym rejonie domyślaliśmy się obserwując tłuste plamy na powierzchni nisko położonego rozlewiska Kłodnicy.
Jeśli jest tam pod ziemią jakieś bogactwo, to z pewnością z niego nie skorzystam. Mogę sobie tylko wspominać moje dawne rajłowskie czasy, podczas których przeżyłem jako dziecko kilka do dziś ważnych dla mnie chwil.

Edwin Walter


Edwin Walter (na kucyku) z bratem Zdzisławem w Rajłowie 1938 r.
Edwin Walter ze starszym kuzynem, Stryj 1938 r.





Edwin Walter z mamą i ciocią, Stryj



Edwin Walter w Rajłowie