piątek, 28 sierpnia 2015

31. Judym z Rajłowa

Bywając na wakacjach w Rajłowie, zawsze przyglądałem się z pewnym zaciekawieniem niewielkiemu folwarkowi, położonemu między stacją kolejową a domem moich dziadków. Interesował mnie zwłaszcza stojący przy folwarcznym dziedzińcu budynek mieszkalny. Była to dość okazała budowla, odróżniająca się swoim wyglądem od wiejskich chałup, ale nie był to żaden pałac. Nigdy nie ujrzałem właściciela tego mająteczku. Była to więc dla mnie tajemnicza, jakby nierzeczywista postać. Nie słyszałem też, żeby ktoś z mojej rodziny mówił cokolwiek na temat tamtego człowieka. Byliśmy zresztą w Rajłowie nowicjuszami i nie znaliśmy dobrze również innych mieszkańców tej wsi.

Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że folwark był własnością doktora Tadeusza Targowskiego, którego okoliczny lud uważał za swojego wielkiego dobroczyńcę. Ciekawymi informacjami o tym lekarzu, przypominającym swoim postępowaniem postać Judyma z powieści Żeromskiego, podzieliła się ze mną pani Stefania Tuńska, urodzona w Gajach Wyżnych pod Drohobyczem, a obecnie mieszkanka jednej z podgryfińskich wsi.

Dr Tadeusz Targowski rzadko bywał w Rajłowie, bo wiele czasu poświęcał na przyjmowanie pacjentów w swoim gabinecie, mieszczącym się w Drohobyczu. Wśród nich przeważali chłopi. Przyjeżdżali furmankami, których długie rzędy stanowiły stały widok pod domem doktora. Nie wszystkich pacjentów było stać na opłacenie honorariów, ale ten lekarz ratował biednym zdrowie za darmo, kierując się humanitaryzmem i narzuconym sobie nakazem bezinteresowności.

Ponadsiedemdziesięcioletnia obecnie pani Stefania Tuńska usłyszała kiedyś od swojej nieżyjącej już matki opowieść o tym legendarnym doktorze. Podczas I wojny światowej Tadeusza Targowskiego powołano do austriackiego wojska. Miał już zaczęte studia medyczne, więc skierowano go do służby sanitarnej. W toku działań wojennych młodzieniec ten został przysypany gruzami ostrzelanego przez artylerię budynku. Przyrzekł sobie wówczas, że jeśli ocaleje i ukończy studia, to jako lekarz nigdy nikomu nie odmówi udzielenia bezpłatnej pomocy medycznej.

Swój drohobycki gabinet urządził jak najbardziej nowocześnie. Wśród jego wyposażenia znajdował się między innymi aparat rentgenowski, stanowiący rzadkość w okresie międzywojennym. Jak wspomina pani Stefania Tuńska, dzięki zastosowaniu tego urządzenia dr Targowski wykrył u jej matki początki gruźlicy. Wczesne rozpoznanie i rozpoczęcie leczenia zapobiegło rozwinięciu się groźnej choroby. Za prześwietlenia trzeba było płacić, ale z należnościami za porady i leczenie bywało różnie. Na filantropię dr Targowski mógł sobie pozwolić dzięki dochodom z rajłowskiego gospodarstwa, ale widać było, iż żył bardzo skromnie.
- Pewnego razu, było to w czterdziestym roku, a więc w czasie sowieckiej okupacji, doktor jadąc bryczką z Rajłowa do Drohobycza, zatrzymał się w Gajach Wyżnych – mówi Stefania Tuńska. – Wdał się w pogawędkę z moją matką. Był zmartwiony tym, że jego jedyna córka musiała się ukrywać w obawie przed aresztowaniem. Wyjechała gdzieś wraz z mężem. Sam doktor przetrwał sowiecką okupację, korzystając z pewnej swobody działania. Możliwe, że władze potraktowały go ulgowo jako potrzebnego lekarza. Zbawiło go też to, że nigdy nie brał pieniędzy od biednych i że miał dobrą opinię wśród ukraińskiej ludności. Zniknął dopiero wtedy, gdy przyszli Niemcy. Nie wiem jak potoczyły się jego dalsze losy. 
W czasie hitlerowskiej okupacji zmieniło się też wiele w życiu pani Stefanii Tuńskiej. W 1942 roku została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec, gdzie pozostała do końca wojny.

Do tej opowieści mogę jeszcze tylko dodać, że po „zniknięciu“ doktora Targowskiego w jego rajłowskim folwarczku pojawił się jakiś Niemiec. Przyjrzałem mu się dobrze. Nosił długi skórzany płaszcz. Głowę przykrywał charakterystycznym tyrolskim kapeluszem. Pewnego razu wszedł na pole mojego dziadka i dość długo z nim rozmawiał. Tematem tej „konferencji“ była jakość znajdującej się tam gleby. Nieproszony gość wygrzebywał laską grudki ziemi i rozcierał je w palcach. Nie ocenił jej wysoko, z czego mogliśmy się tylko cieszyć, bo przestał się interesować gospodarstwem dziadka, które w ciężkich czasach wojny zapewniało nam trochę żywności.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 23 sierpnia 2015

30. Zagubione Orlęta

Istrebitielnyje bataliony składały się z polskich ochotników, wśród których było wielu harcerzy. W naszym środowisku nazywano żołnierzy tych oddziałów „Orlętami“, nawiązując w ten sposób do legendy lwowskich „Orląt“. Było to o tyle trafne, że zadaniem ubranej w sowieckie mundury młodzieży była walka ze zbrojnymi oddziałami ukraińskich nacjonalistów. Jest jednak jasne, że organizatorzy tych batalionów mieli na względzie swoje własne cele. Narażali bowiem życie młodych, nieprzygotowanych do walki Polaków. Cudzymi rękami zwalczali antysowiecko nastawione bandy UPA i na dokładkę podsycali nienawiść Ukraińców do ludności polskiej. Do tych ochotniczych ugrupowań przyjmowano młodzież w wieku przedpoborowym. Starsi mężczyźni, zdolni do noszenia broni, byli powoływani do służby w jednostkach liniowych. Nawiasem mówiąc, w 1944 roku, prąc do przodu sowieckie siły zbrojne wymagały pilnie uzupełnień. Na zdobytych terenach Galicji urządzano masową brankę, której podlegali nawet czterdziestoletni ojcowie rodzin. Ukraińców wcielano do Armii Czerwonej, a Polaków do Wojska Polskiego.

Jeden ze znanych mi Ukraińców, z zawodu szewc, nie zabawił długo na froncie. Wrócił do domu z ciężkimi, ledwo zagojonymi ranami. Stał się inwalidą, ale był szczęśliwy, że uszedł z życiem. Opowiadał straszne historie. Gdy ze zranioną nogą doczołgał się do punktu sanitarnego, to nie został tam przyjęty, bo porzucił na polu walki karabin. Musiał więc przywlec swoją broń i dopiero wówczas zajęła się nim służba medyczna. Gorzej powiodło się mojemu dalekiemu krewnemu, Jankowi z Grabowiec. Ten patriotycznie usposobiony młodzian z radością przyjął wezwanie do Wojska Polskiego, nie przeczuwając, że wkrótce poniesie śmierć. Ginęli też jego młodsi koledzy, wchodzący w skład istrebitielnych batalionów.

W tamtym czasie niewiele wiedziałem o tych formacjach. Przypadek sprawił, że ujrzałem kiedyś odprawę niewielkiej grupy ubranych w przydługie szynele strzelców. Mieli na głowach czapki z gwiazdami. Mówili po polsku. Wyszli gromadnie z budynku NKWD i po krótko trwającej zbiórce zajęli miejsca na wymoszczonych słomą furmankach. Było to w Stryju przy ulicy Powiatowej, późnym popołudniem. Szykowano więc chyba jakąś nocną akcję.

Domyśliłem się, że wyjazdy strzelców mogą mieć bezpośredni związek z organizowanymi od pewnego czasu pochówkami żołnierzy na cmentarzu komunalnym. Były to dość wymyślnie wyreżyserowane ceremonie z udziałem orkiestry wojskowej i kompanii honorowej. Zdarzało się, że grzebano równocześnie po dwóch i trzech żołnierzy. Głośne dźwięki żałobnych melodii można było usłyszeć z daleka. Na ten sygnał okoliczna dzieciarnia porzucała zabawy i biegła na cmentarz, aby posłuchać z bliska huku karabinowych wystrzałów, oddawanych na cześć poległych. Ja też bywałem na tych pogrzebach.

Bardzo przykre wrażenie wywierał na mnie widok odkrytych trumien z leżącymi w nich zwłokami. Zastanawiałem się przy tym, dlaczego tym żołnierzom odbierano po śmierci buty. Z każdej trumny wystawały gołe stopy, co nie dodawało powagi żałobnym uroczystościom. Wręcz tragikomicznie wyglądały też, w moim odczuciu, ustawiane na grobach pomniki. Były to zbite z desek słupki, na których szczytach umieszczano wycięte z blachy gwiazdy. Te słupki pokrywała krwistoczerwona farba i jak pamiętam, ten właśnie kolor zabarwił duży fragment stryjskiego cmentarza.

Więcej informacji na temat istrebitielnych batalionów zgromadziłem stosunkowo niedawno, w toku rozmów z ludźmi, którzy należeli ongiś do tych niezwykłych oddziałów. Były mieszkaniec okolic Kołomyi stwierdził, że współpraca z NKWD nie stanowiła hańby dla Polaków, szczutych przez ukraińskich nacjonalistów. Zwłaszcza młodzież ze wsi i małych miasteczek chętnie przyjmowała karabiny z rąk Sowietów, aby móc przeciwstawiać się bandyckim napadom. Niektóre z batalionów działały bardzo skutecznie. O kilku zwycięskich bitwach polskich „Orląt“ opowiedział mi pewien mieszkaniec Szczecina, pochodzący z okolic Baworowa w województwie tarnopolskim. Zastrzegł on sobie anonimowość, gdyż wciąż obawia się odwetu. 

Nie mogę też ujawnić nazwiska innego jeszcze, znanego mi uczestnika walk z ukraińskimi nacjonalistami. Gdy zapytałem go skąd pochodzi, odpowiedział mi: „Ja z Buczacza“. Próbował w ten sposób jakby zatrzeć tropy, ale przyznał w końcu, że urodził się i mieszkał w Petlikowicach Starych koło Buczacza. Była to duża, zelektryfikowana wieś, licząca 830 domów. Jej ludność składała się po połowie z Polaków i Ukraińców. Do przyjścia Niemców wszyscy ci mieszkańcy żyli w przyjaźni.

Mój znajomy miał ojca Polaka, a matkę Ukrainkę. Zgodnie z wolą zmarłego w 1939 roku ojca przestrzegał zasad religii rzymskokatolickiej, chociaż matka chodziła na nabożeństwa do cerkwi. Miał 11 lat, gdy niemieccy okupanci oddali polską szkołę Ukraińcom. Zaczął wówczas uczęszczać na tajne lekcje do księdza Skulicza. Zrobiło się niebezpiecznie. Na drodze do Buczacza napadano na podróżnych. Pewnego razu uzbrojona banda zatrzymała ludzi jadących furmankami. Kobiety wyrzucono z wozów, a mężczyzn wyprowadzono do pobliskiego lasu. Tam zostali prawdopodobnie zamordowani.

W samej wsi nie zdarzyły się żadne zabójstwa, ale Polacy czuli się zagrożeni. Wiele polskich rodzin ukrywało się w piwnicach swoich domów, a w grudniu 1943 roku prawie jedna trzecia ludności wsi zamieszkała w kościele. Pozanoszono tam pościel i urządzono legowiska. Niektórzy mężczyźni byli uzbrojeni w granaty. Kilku miało zdobyte gdzieś pistolety. Do napadu jednak nie doszło, chociaż zdarzyło się to w sąsiednich wsiach. W Babulince banderowcy wymordowali trzydziestu mieszkańców i księdza. Po tej straszliwej rzezi, zjechali tam jacyś Niemcy i obfotografowali zmasakrowane zwłoki, ale nie przeprowadzili żadnego dochodzenia w celu wykrycia i ukarania sprawców tej zbrodni.

Wkrótce nadszedł czas grozy zarówno dla Polaków jak i Ukraińców żyjących w rejonie Buczacza. Zbliżył się front. Toczono tam ciężkie, trwające przez wiele tygodni walki. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Wycofujący się Niemcy odnieśli nawet krótkotrwały sukces, zamykając pod Buczaczem w okrążeniu radziecką pierwszą armię wojsk pancernych.

Ten fakt został odnotowany w niemieckiej literaturze pięknej. Bohater znanej powieści Guntera Grassa „Kot i mysz“, pancerniak Mahlke, zniszczył tam kilka radzieckich czołgów, za co został odznaczony medalem i nagrodzony urlopem. Już nigdy nie wrócił na front. Zdezerterował i popełnił w końcu samobójstwo.

Jeszcze ważyły się losy bitwy, gdy do Petlikowic Starych wkroczyli Rosjanie. Po całkowitym opanowaniu przez nich rejonu Buczacza zarządzono pobór do wojska. Polskiej młodzieży w wieku przedpoborowym, z roczników 1927-1932, dano do wyboru wstąpienie do grup saperskich, zajmujących się rozminowywaniem terenów, albo do oddziałów operacyjnych, przeznaczonych do zwalczania band UPA. Mój znajomy wybrał tę drugą formację, której nadano nazwę „istrebitielnych batalionów“. Pozostawał w niej od sierpnia 1944 do 31 lipca 1945 roku. Prawie co nocy brał udział w akcjach bojowych. Mówił, że młodzież chętnie służyła w tych batalionach, bo one ochraniały Polaków.

Przed wyjazdem na zachód ten kilkunastoletni wówczas chłopak postanowił wraz z dwoma kolegami, że powrócą kiedyś do swojej wsi. Wspólnie zakopali przy fundamencie pewnej stajni znalezioną na pobojowiskach broń, licząc na to, że jeszcze im się kiedyś przyda. Od tamtego czasu minęło jednak już pół wieku. Jeden z nich siedzi teraz przede mną. Jest to mądry człowiek, który już dawno pogodził się z myślą, że nie ma szans powrotu do swoich rodzinnych stron. Pijemy zrobioną przez niego nalewkę. Cichutko nuci śpiewaną kiedyś w Petlikowicach Starych piosenkę z refrenem:
Hiczacza, hiczacza,
A horiłka z Buczacza,
A kieliszok z Trembowli,
Daj wam boże zdrowli.


Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 16 sierpnia 2015

29. Końcówka

Na peryferiach Stryja jacyś nieznani sprawcy weszli pewnej nocy do jednego z domków przy ulicy Bocznej i Konarzewskiego i strzałami w głowę pozbawili życia znajdujące się tam osoby. Z nastaniem dnia zebrał się przy tym domu tłum gapiów. Niektórzy wchodzili do jego budzącego grozę wnętrza, aby obejrzeć zwłoki leżące w skrwawionej pościeli. To smutne widowisko trwało wiele godzin, bo organy policyjne nie przejawiały żadnego zainteresowania dokonanym morderstwem. Według szeptanych pogłosek mogła to być sprawka ukraińskich terrorystów.

Po tym wydarzeniu moja rodzina bardzo się zaniepokoiła o los naszych bliskich, prowadzących gospodarstwo rolne w odludnym miejscu między Stryjem a Drohobyczem, nad rzeką Kłodnicą. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ci ludzie nie mogą liczyć na żadną pomoc w razie napadu na ich dom. Gospodarz, mój wujek Józef, polegał tylko na zorganizowanych przez siebie środkach samoobrony. Miał trochę uzbrojenia, na które składała się kolekcja małokalibrowych karabinków, które w lepszych czasach służyły mu do sportowej rozrywki i zwalczania plagi jastrzębi. Miał też pistolet, ale nawet z tym całym „arsenałem“ nie mógłby się skutecznie przeciwstawić zgrai żądnych krwi banderowców. Największe niebezpieczeństwo pojawiało się nocami. O takiej właśnie porze wymordowano Polaków w pobliskiej wsi.

Gdy zapadał zmrok, to wujek, jego żona i kilkuletni syn Waldemar opuszczali dom i chowali się w dobrze zamaskowanej ziemiance. O tym schronie, wydrążonym w ścianie urwistego brzegu wartko płynącej rzeczki, dowiedziałem się dopiero w ostatnim czasie, gdy mój kuzyn podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z dzieciństwa. Jak powiedział, bał się wchodzić do tego podziemia, ale największy stres przeżył tam z całkiem innego powodu, i to podczas pięknego, słonecznego dnia.

Przeleciała właśnie nad wiejskim domem armada złożona z kilkuset amerykańskich superfortec. Nie było wątpliwości, że za kilka minut odbędzie się dywanowe bombardowanie znajdującego się w niezbyt dużej odległości Drohobycza z jego rafinerią naftową. Przerażona tą perspektywą rodzina pobiegła do swojej podziemnej groty. Nie było to konieczne, ale nie należy się dziwić, że tak postąpiła. Nawet w czasie wojny nie widywano nad terenami Galicji tak wielkich formacji samolotów. Zgodnie zresztą z przewidywaniami tych ludzi nastąpiło coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Kuzyn do dziś wspomina ów nalot jako jedno z najcięższych doświadczeń swojego dość już długiego życia. Wciąż przypomina sobie osypującą się na niego glinę z lichego przykrycia schronu.

Ja też widziałem te amerykańskie samoloty, gdy przelatywały nad Stryjem na dużej wysokości i kierowały się na Drohobycz. Był to jednak dla mnie i innych obserwatorów raczej krzepiący widok, bo stanowił jedną z zapowiedzi rychłej już klęski hitlerowskich Niemiec. Tej klęski mogli się obawiać nie tylko hitlerowcy, ale też członkowie faszystowskich band UPA.

Oczywiście, nie wszystkich Ukraińców traktowaliśmy jako swoich wrogów. Tę narodowość reprezentowała na przykład żyjąca z nami w jednej kamienicy rodzina sędziego K., z którą nie mieliśmy nigdy żadnych konfliktów. Jedynie syn sędziego, Daniło, dokuczył nam trochę swoimi uporczywymi ćwiczeniami gry na skrzypcach, zwłaszcza, gdy do znudzenia powtarzał jakieś trudniejsze frazy utworów muzycznych. Trudno nam było też zaakceptować zmiany w zachowaniu się tego, początkowo całkiem układnego, młodzieńca. Nagle przestał zauważać mijanych na schodach sąsiadów, przyjmując ostentacyjnie hardą postawę. Przestaliśmy go więc nazywać familiarnie Dańkiem. Otrzymał miano hajdamaka, czyli zbuntowanego Ukraińca i tak już zostało, aż do chwili, gdy z całą swoją rodziną zniknął nam z pola widzenia. Nastąpiło to na krótko przed wycofaniem się Niemców ze Stryja.

                                                *   *   *

Po opublikowaniu tego odcinka „brulionu“ kilka osób podzieliło się ze mną swoimi wspomnieniami, związanymi z amerykańskim nalotem na Drohobycz. Jeden z czytelników powiedział mi, że zobaczył wówczas jakby deszcz spadających na miasto bomb. Uważam, że bardzo ciekawym przyczynkiem do wiedzy historycznej na ten temat może być fragment listu, przesłanego mi przez Pana Juliusza Markowskiego ze Szczecina: „Nalot lotnictwa amerykańskiego na rafinerię  Polmin w Drohobyczu obserwowałem z odległego zaledwie o 5 kilometrów Borysławia. Bombowcom amerykańskim towarzyszyły myśliwce sowieckie. Trasa przelotu wyznaczona była przez dowództwo Armii Krajowej celem ominięcia obrony przeciwlotniczej. Dlatego samoloty po zrzuceniu bomb, nie dolatując do centrum Borysławia, już nad Tepciuchem skręciły pod kątem prostym w kierunku Tustanowic, kontynuując lot na Wiedeń. – Po nalocie byłem w Drohobyczu przy wręczaniu przez przedstawiciela Okręgowej Delegatury Rządu, Franciszka Zborowskiego, dotacji dla ofiar nalotu, którą wręczyliśmy prezesowi RGO inż. Dubikowi“.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

niedziela, 9 sierpnia 2015

28. Szerokie tory

Jeden z czytelników „brulionu“ zadał mi następujące pytanie: „Czy Sowieci po zajęciu Galicji poszerzyli rozstaw szyn kolejowych stosownie do swojej normy, a jeśli tak, to co z tym fantem uczynili Niemcy po przyjściu tam w 1941 roku?“. Postanowiłem wyjaśnić tę mało znaną, ale dość interesującą – jak sądzę – sprawę. Okazało się jednak, że po półwieczu, które minęło od czasu wojny, trudno znaleźć kogoś, kto pamięta jak nasi okupanci radzili sobie z utrzymaniem komunikacji kolejowej.
Działacze Związku Kolejarzy nie potrafili mi wskazać żyjącego jeszcze weterana, który pracował w owych czasach na kolejowych szlakach południowo-wschodniej Polski. Powiedziano mi, że ci ludzie już przeważnie powymierali, ale to nie zniechęciło mnie do dalszych poszukiwań. Skontaktowałem się z pewnym znajomym prawnikiem, który – jak pamiętałem – w czasie niemieckiej okupacji pełnił jakieś biurowe funkcje na stacji w Stryju. Niestety, ten sędziwy już pan przyznał szczerze, iż wykonywał tam tylko „papierkową“ robotę i dla własnego bezpieczeństwa nie przejawiał żadnego zainteresowania ruchem pociągów. Zdziwił się nawet bardzo, gdy mu powiedziałem, że Rosjanie i Niemcy stosowali różne rozstawy szyn.
Dopiero za pośrednictwem byłego partyzanta, pana Władysława Kosowskiego, dotarłem do wręcz znakomitego eksperta w tych sprawach. Jest nim zamieszkały w Szczecinie-Dąbiu pan Stanisław Drewniak, który przed przejściem na emeryturę był naczelnikiem stacji PKP w jednej z dzielnic Szczecina. Ten prawie siedemdziesięcioletni mężczyzna pracował za młodu w przemyskiej lokomotywowni jako szuflarz, czyli palacz na parowozach. Później awansował na pomocnika maszynisty. Dziś wspomina:
- W 1939 roku Rosjanie jeździli na polskim taborze po zastanych w naszym kraju torowiskach. Jak zauważyłem, w drugiej połowie 1940 roku na linii Przemyśl-Lwów poszerzyli jeden z torów. Używali więc maszyn o dwóch różnych rozstawach. Gdy w czerwcu następnego roku przyszli do nas Niemcy, to od razu odbudowali linie normalnotorowe. Śpieszyli się, aby zdążyć z przewozami wojska i sprzętu na front wschodni. W miarę zdobywania rosyjskich terenów zwężali torowiska odpowiednio do swoich potrzeb.
Stanisław Drewniak w czasie niemieckiej okupacji opuścił pracę na kolei i przyłączył się do radzieckiej partyzantki. Trafił do Oddziału dowodzonego przez generała Kowpaka. Osobiście wysadzał rozjazdy kolejowe na szlaku Lublin-Przeworsk. Wyspecjalizował się w odpalaniu min za pomocą sznurów Bickforda, czyli lontów. Było to zajęcie bardziej ryzykowne od zakładania pod tory ładunków trotylu z zapalnikami naciskowymi albo detonowanych elektrycznie. W takich akcjach brał udział do jesieni 1943 roku, kiedy to został powołany do Armii Radzieckiej.
Akcje minerskie przeprowadzało też polskie podziemie, do którego należało wielu kolejarzy z Przemyśla, Stryja, Lwowa. Byli to członkowie Armii Krajowej. Zajmowali się  nie tylko wysadzaniem torów, ale też zbieraniem informacji o ruchach wojskowych transportów. Te wiadomości przekazywali radzieckiej partyzantce. Stanisław Drewniak zna te fakty, gdyż uczestniczył w leśnych spotkaniach z akowcami.
- Współpraca z AK bardzo ułatwiała nam wykonywanie zadań dywersyjnych – mówi. – Staraliśmy się przede wszystkim wysadzać rozjazdy szyn, bo z naprawą dokonywanych przez nas uszkodzeń na prostych odcinkach torów Niemcy nie mieli zbyt dużego kłopotu. Mosty zaczęliśmy po jakimś czasie ochraniać, bo trzeba było je zachować dla zbliżającej się Armii Radzieckiej. W tej fazie wojny nastąpiło jakby odwrócenie ról, bo wycofujący się Niemcy sami niszczyli za sobą torowiska i mosty. Podkłady, niepotrzebnych im już szyn, rozrywali dynamitem albo łamali specjalnymi hakami doczepianymi do parowozów lub ciągników gąsienicowych.
Rosjanie ponownie wkroczyli do Galicji wschodniej w 1944 roku i natychmiast przystąpili do odbudowy szlaków kolejowych. Zakładali oczywiście szerokie tory. Taka linia połączyła Lwów z Przemyślem. Poprowadzono ją następnie przez Przeworsk i Lublin do Warszawy. Inną szerokotorówkę doprowadzono do śląskich kopalń, aby wywozić z nich węgiel do Rosji. Te tory służyły też do przewozu wojska.
Dziś utrzymywana jest w Polsce tylko jedna linia szerokotorowa. Jeżdżą po niej pociągi dowożące rudę do Huty „Katowice“. Ruch na innych liniach, łączących Polskę z krajami byłego Związku Radzieckiego utrzymywany jest dzięki zastosowaniu wymiennych elementów podwozi wagonów i lokomotyw.

Edwin Walter

niedziela, 2 sierpnia 2015

27. Obrońcy kolejowej stacji

W szerokiej, porośniętej trawą fosie, biegnącej wzdłuż nasypu torów kolejowych linii Stryj-Lwów, grywałem z kolegami w piłkę nożną. Lubiłem też przysiąść tam i posłuchać wyraźnie prawdziwych dźwięków, wydawanych przez przewody linii telegraficznej, a czasem wychodziłem na środek torowiska i przyglądałem się nitkom szyn oraz długiemu szeregowi słupów, znikającemu za dalekim horyzontem.
W ostatnich godzinach niemieckiej okupacji ten ulubiony przeze mnie obraz nagle uległ zmianie. Jakaś zmyślnie skonstruowana maszyna połamała wszystkie podkłady szyn, a słupy telegraficzne zostały rozerwane na strzępy przez laski dynamitu. Jak mi powiedziano, to dzieło zniszczenia widoczne było na całej trasie od Stryja do Lwowa. W taki właśnie spoób hitlerowcy uniemożliwili nadchodzącej od wschodu Armii Czerwonej zastosowanie transportu kolejowego i trzeba przyznać, że był to swoisty majstersztyk, na jaki mogli się zdobyć chyba tylko Niemcy, znani zresztą z talentów technicznych i metodycznego podejścia do każdej sprawy.
Po tej przygrywce miało jeszcze nastąpić wysadzenie z posad całej stacji kolejowej. Pogłoski o takich zamiarach szykujących się do odwrotu wojsk rozniesiono szybko po mieście. W domach położonych najbliżej skazanego na zagładę obiektu pootwierano okna, aby uchronić szyby przed spodziewanym uderzeniem fali powietrza. W naszym domu wiedziano jednak wcześniej o niemieckich planach zniszczenia tego węzła komunikacyjnego z jego licznymi torowiskami i zabudowaniami. Wiedzieliśmy też o szykowanej przez Polaków kontrakcji. Powiedział nam o tym poufnie znajomy kolejarz, Mieczysław Klimkowicz, który, jak się później okazało, był oficerem Armii Krajowej. Nie bez powodu zostaliśmy dopuszczeni do tajemnicy. Na potrzeby podziemnej organizacji mój czternastoletni wówczas brat Zdzisław wykonał 25 kopii szkicu dworca kolejowego. Aby wywiązać się z tego zadania jak najlepiej i bez zbędnej straty czasu, posłużył się taflą szkła i ustawioną pod nią lampą. Na tak wymyślonym przez siebie ekranie układał oryginał szkicu i czysty papier, na którym pojawiał się wyświetlony rysunek. Wystarczyło tylko trochę pociągnąć ołówkiem po jego liniach. Zleceniodawca był bardzo zadowolony z ekspresowego tempa wykonania przez Zdzicha roboty.
Nie wiem na ile te powielone kopie szkicu przydały się działającym na stacji akowcom, bo wszelkie rozmowy na ten temat były bardzo niebezpieczne. Jest jednak faktem, że dworzec ocalał. Niestety, Sowieci wkrótce po wejściu do Stryja zaaresztowali wielu kolejarzy. Taki los spotkał też naszego znajomego. Później, po jego powrocie z łagru, jakoś nie podjęliśmy tematu stryjskiej stacji, bo mieszkaliśmy już daleko od Stryja i żyliśmy całkiem innymi sprawami. Próbując odtworzyć teraz z pamięci te dawne wydarzenia, muszę polegać tylko na tym, co zauważyłem i usłyszałem jako dziecko, bo ten znany mi uczestnik obrony kolejowej już nie żyje.
Myślę, że opowieść na temat tego czynu polskiego podziemia byłaby ciekawym zwieńczeniem ważnego rozdziału dziejów galicyjskiej kolei. Z napisanej przez Antoniego Prochaskę „Historii miasta Stryja“ dowiaduję się, że pierwszy parowóz wjechał na teren stryjskiej stacji w sylwestra 1872 roku. W tym właśnie dniu odbyło się otwarcie liczącego ponad sto kilometrów odcinka Kolei Dniestrzańskiej, zaczynającego się w Chyrowie. Niemal równocześnie, bo 1 stycznia 1873 roku, otwarto ponad 73-kilometrowy szlak Lwów-Stryj. Następnie przekazano do użytku galicyjską kolej „transwersalną“ (poprzeczną) Stryj-Beskid o długości 79 km ze stacją docelową w Chodorowie. Sieć stryjskiego węzła została uzupełniona 1 stycznia 1875 roku uruchomieniem 107-kilometrowej linii do Stanisławowa. W tym stosunkowo niewielkim rejonie w ciągu zaledwie dwóch lat przekazano więc do użytku ponad 360 km szlaków kolejowych. Jak na owe czasy było to z pewnością ogromne osiągnięcie. W taki sposób Stryj stał się w krótkim czasie miastem kolejarzy. Ich rzesza liczyła w okresie międzywojennym pięć tysięcy osób. Byli to przeważnie Polacy, którzy swoją fachowością i poczuciem obowiązku dawali przykład ludziom innych zawodów. Do dziś wspominany jest zwyczaj regulowania zegarków według kursujących w Galicji pociągów. Kolejarze starali się też wpływać na kulturalny rozwój społeczeństwa. Jednym z przejawów tego dążenia było wybudowanie za składkowe pieniądze w 1900 roku Czytelni Kolejowej, która stała się ważnym ośrodkiem polskiej kultury. Organizowano w niej często odczyty, a nawet wykłady uniwersyteckie.
Za tym przykładem poszły inne środowiska. W 1904 roku powstał okazały gmach Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół“, bardzo zasłużonego dla umacniania świadomości narodowej Polaków. Po czterech kolejnych latach pojawił się w Stryju też wspaniały gmach o nazwie „Gwiazda“, ufundowany przez polskich rzemieślników.
Kulturalny impuls, nadany przez kolejarzy, uaktywnił też mieszkańców innych narodowości. W 1902 roku ukraińskie Towarzystwo „Proświta“ wybudowało dla swoich celów Narodowy Dom. Żydowska organizacja „Ose Tow“ działała w siedzibie kupieckiej kongregacji. Uważam, że cały ten ruch był zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym, gdyż sprzyjał podnoszeniu kultury wszystkich mieszkańców wielonarodowego miasta.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter