sobota, 20 czerwca 2015

21. Wojenne trofea

Przypadkowy powrót do warszawskich Łazienek niewielkiego obrazu „Praczka” przypomniał Polakom o wielkim rabunku dzieł sztuki i innych dóbr, jakiego dokonali w naszym kraju niemieccy i sowieccy okupanci. Dla jednych i drugich szczególnie ponętnym żerowiskiem stała się Galicja z bogatym w zabytki kultury Lwowem. Rosjanie pozbawili nas tam dorobku wielu pokoleń twierdząc, że stanowi on prawowitą własność ukraińskiego ludu. Gdyby zachcieli bardziej uczciwie spojrzeć na sprawę, to powinni jednak uznać, że część tego spadku należy się również polskiemu ludowi, który został stamtąd wypędzony. Niemcy byli o tyle w porządku, że kradnąc cudze mienie nie dorabiali do tej grabieży żadnej ideologii. Hermann Goering, jeden z czołowych przywódców III Rzeszy, chełpił się w publicznie wygłaszanych przemówieniach prowadzoną przez siebie polityką rabunku dóbr kulturalnych na podbitych terenach. Ten idący z góry przykład podziałał zaraźliwie na hitlerowskich urzędników i wojskowych wszelkich szczebli. Wiele wskazuje na to, że w niektórych niemieckich domach do dziś wiszą na ścianach obrazy bezprawnie zabrane ich polskim właścicielom.
       Wspomniana „Praczka”, cenne dzieło holenderskiego malarza z połowy XVI wieku, pojawiła się po raz pierwszy na oficjalnym rynku sztuki dopiero w 1984 roku. Możliwe, że niektóre niemieckie trofea tego rodzaju też zostały już puszczone w obieg i że dowiemy się o nich wcześniej czy później. Niestety, żadnej nadziei nie można mieć na odzyskanie zrabowanej w Polsce biżuterii i złota.
       Miła sercu Hitlera polityka grabieży miała oczywiście służyć wzbogaceniu państwowych funduszy, przeznaczanych na prowadzenie wojny. Jeśli ktoś został przyłapany na tym, że kradł na własny rachunek, to czekała go surowa kara. Taki los spotkał znanego mieszkańca Galicji, Lascha, gaulaitera Lwowa. Skazano go na ścięcie toporem. Z naszego punktu widzenia była to zwykła wśród przestępczych gangów dintojra. Hitlerowskim sędziom zależało bowiem nie tyle na dokonaniu aktu sprawiedliwości, co na powstrzymaniu w ten sposób fali szerzącego się wśród okupantów pospolitego złodziejstwa. Tego rodzaju profilaktyka nie mogła jednak dać pożądanych efektów, jeśli samo hitlerowskie państwo kradło, nie dostrzegając w tym niczego niemoralnego.
            Jak sam pamiętam, żandarmi i członkowie ulicznych patroli bez żadnych oporów brali łapówki przy każdej nadarzającej się okazji. Normalną praktyką było rekwirowanie bez pokwitowań przewożonych na targowisko produktów rolnych. Część tych łapówek szła na zaopatrzenie wojskowych kuchni i kantyn, ale nie wątpię, że na nadwyżkach gromadzonej w ten sposób żywności można było robić świetne interesy. Zresztą i bez rabunku poszczególni Niemcy zbijali na wojnie majątki. Johen von Lang w swojej książce „Martin Bormann, Człowiek, który zawładnął Hitlerem” pisze m.in.: „Nawet najniżsi rangą urzędnicy administracji okupacyjnej kupowali po śmiesznie niskich, odgórnie ustalonych cenach, całe ciężarówki żywności, które wysyłali do Rzeszy. W odwrotnym kierunku wędrowały ogromne ilości towarów powszechnego użytku, przeważnie kiepskiej jakości, które dawały wysokie zyski podczas najróżniejszych transakcji wymiennych”.
      Te praktyki uchodziły wielu spekulantom na sucho, ale ludziom na wysokich stanowiskach administracyjnych, takim jak wspomniany przeze mnie gaulaiter Lasch, za gospodarcze przestępstwa ucinano głowy. Nieco inaczej załatwiano tego rodzaju sprawy w siłach zbrojnych, w których też nie brakowało chętnych do łatwego wzbogacenia się. Należał do nich na przykład pewien znany mi major, pełniący służbę w oddziale jakiejś jednostki technicznej czy aprowizacyjnej. Chyba na mocy wyroku wojskowego musiał się on pożegnać z życiem za to, że do spółki z innym oficerem ukradł dość poważną ilość cukru.
            Ich jednostka, skierowana na Wschód, zatrzymała się na dłuższy postój w Stryju. W rejonie mojego domu zaparkowano część jej pojazdów. Major zajmował pokój w mieszkaniu naszych najbliższych sąsiadów. Znał już z pewnością wydany na siebie wyrok, gdy zaprosił do swojego pokoju na podwieczorek kilkoro dzieci, również i mnie. Na jego polecenie podano na stół kanapki. Jedząc, oglądaliśmy pokazywane przez niego zdjęcia przedstawiające jego pozostawioną w Niemczech rodzinę. Następnie w naszej obecności zajął się czyszczeniem rozkładanego na części rewolweru, co zrozumieliśmy, jako sygnał do zakończenia wizyty. I tak właśnie zapamiętałem tego niezbyt wysokiego i dość sympatycznego z wyglądu człowieka.
            Na drugi dzień major był już martwy. Zginął w sfingowanym pojedynku, występując przeciwko swojemu wspólnikowi od cukrowych szachrajstw. Najwidoczniej bardziej odpowiadało im takie, niby honorowe rozwiązanie, niż śmierć przed plutonem egzekucyjnym. Ciała znaleziono o świcie w szerokiej fosie, biegnącej wzdłuż torów kolejowych. Gdy tam poszedłem wraz z gromadą dzieci, na miejscu tragedii pozostawał zakrwawiony bandaż, którym jeden z uczestników dziwnej strzelaniny próbował opatrzyć ranę. Patrząc na ten rozciągnięty na trawie opatrunek pomyślałem, że jeden z tych skazańców miał jeszcze jakąś nadzieję na uratowanie życia.

        Denatom urządzono dość paradny w zamierzeniu pogrzeb. Przywołano garnizonową orkiestrę. Trumny ułożono na pokrytej czarnym suknem skrzyni ciężarowego samochodu. W kondukcie żałobnym ruszył prawie cały oddział. Nastrój powagi rozwiał się jednak momentalnie, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki trąb, bębnów i cymbałów. Tak mogli zagrać tylko jacyś kompletnie pozbawieni słuchu artylerzyści. Była to parodia żałobnego marsza, którą uczestnicy ceremonii pogrzebowej przyjęli gromkim śmiechem.

Edwin Walter


http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
http://www.lazienki-krolewskie.pl/pl/katalog/obiekty/lkr-811


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz