Przypadkowy
powrót do warszawskich Łazienek niewielkiego obrazu „Praczka” przypomniał
Polakom o wielkim rabunku dzieł sztuki i innych dóbr, jakiego dokonali w naszym
kraju niemieccy i sowieccy okupanci. Dla jednych i drugich szczególnie ponętnym
żerowiskiem stała się Galicja z bogatym w zabytki kultury Lwowem. Rosjanie
pozbawili nas tam dorobku wielu pokoleń twierdząc, że stanowi on prawowitą
własność ukraińskiego ludu. Gdyby zachcieli bardziej uczciwie spojrzeć na
sprawę, to powinni jednak uznać, że część tego spadku należy się również
polskiemu ludowi, który został stamtąd wypędzony. Niemcy byli o tyle w
porządku, że kradnąc cudze mienie nie dorabiali do tej grabieży żadnej
ideologii. Hermann Goering, jeden z czołowych przywódców III Rzeszy, chełpił
się w publicznie wygłaszanych przemówieniach prowadzoną przez siebie polityką
rabunku dóbr kulturalnych na podbitych terenach. Ten idący z góry przykład
podziałał zaraźliwie na hitlerowskich urzędników i wojskowych wszelkich
szczebli. Wiele wskazuje na to, że w niektórych niemieckich domach do dziś
wiszą na ścianach obrazy bezprawnie zabrane ich polskim właścicielom.
Wspomniana
„Praczka”, cenne dzieło holenderskiego malarza z połowy XVI wieku, pojawiła się
po raz pierwszy na oficjalnym rynku sztuki dopiero w 1984 roku. Możliwe, że
niektóre niemieckie trofea tego rodzaju też zostały już puszczone w obieg i że
dowiemy się o nich wcześniej czy później. Niestety, żadnej nadziei nie można
mieć na odzyskanie zrabowanej w Polsce biżuterii i złota.
Miła
sercu Hitlera polityka grabieży miała oczywiście służyć wzbogaceniu państwowych
funduszy, przeznaczanych na prowadzenie wojny. Jeśli ktoś został przyłapany na
tym, że kradł na własny rachunek, to czekała go surowa kara. Taki los spotkał
znanego mieszkańca Galicji, Lascha, gaulaitera Lwowa. Skazano go na ścięcie
toporem. Z naszego punktu widzenia była to zwykła wśród przestępczych gangów
dintojra. Hitlerowskim sędziom zależało bowiem nie tyle na dokonaniu aktu
sprawiedliwości, co na powstrzymaniu w ten sposób fali szerzącego się wśród
okupantów pospolitego złodziejstwa. Tego rodzaju profilaktyka nie mogła jednak
dać pożądanych efektów, jeśli samo hitlerowskie państwo kradło, nie
dostrzegając w tym niczego niemoralnego.
Jak
sam pamiętam, żandarmi i członkowie ulicznych patroli bez żadnych oporów brali
łapówki przy każdej nadarzającej się okazji. Normalną praktyką było
rekwirowanie bez pokwitowań przewożonych na targowisko produktów rolnych. Część
tych łapówek szła na zaopatrzenie wojskowych kuchni i kantyn, ale nie wątpię,
że na nadwyżkach gromadzonej w ten sposób żywności można było robić świetne
interesy. Zresztą i bez rabunku poszczególni Niemcy zbijali na wojnie majątki.
Johen von Lang w swojej książce „Martin Bormann, Człowiek, który zawładnął
Hitlerem” pisze m.in.: „Nawet najniżsi rangą urzędnicy administracji
okupacyjnej kupowali po śmiesznie niskich, odgórnie ustalonych cenach, całe
ciężarówki żywności, które wysyłali do Rzeszy. W odwrotnym kierunku wędrowały
ogromne ilości towarów powszechnego użytku, przeważnie kiepskiej jakości, które
dawały wysokie zyski podczas najróżniejszych transakcji wymiennych”.
Te
praktyki uchodziły wielu spekulantom na sucho, ale ludziom na wysokich
stanowiskach administracyjnych, takim jak wspomniany przeze mnie gaulaiter
Lasch, za gospodarcze przestępstwa ucinano głowy. Nieco inaczej załatwiano tego
rodzaju sprawy w siłach zbrojnych, w których też nie brakowało chętnych do
łatwego wzbogacenia się. Należał do nich na przykład pewien znany mi major,
pełniący służbę w oddziale jakiejś jednostki technicznej czy aprowizacyjnej.
Chyba na mocy wyroku wojskowego musiał się on pożegnać z życiem za to, że do
spółki z innym oficerem ukradł dość poważną ilość cukru.
Ich
jednostka, skierowana na Wschód, zatrzymała się na dłuższy postój w Stryju. W
rejonie mojego domu zaparkowano część jej pojazdów. Major zajmował pokój w
mieszkaniu naszych najbliższych sąsiadów. Znał już z pewnością wydany na siebie
wyrok, gdy zaprosił do swojego pokoju na podwieczorek kilkoro dzieci, również i
mnie. Na jego polecenie podano na stół kanapki. Jedząc, oglądaliśmy pokazywane
przez niego zdjęcia przedstawiające jego pozostawioną w Niemczech rodzinę. Następnie
w naszej obecności zajął się czyszczeniem rozkładanego na części rewolweru, co
zrozumieliśmy, jako sygnał do zakończenia wizyty. I tak właśnie zapamiętałem
tego niezbyt wysokiego i dość sympatycznego z wyglądu człowieka.
Na
drugi dzień major był już martwy. Zginął w sfingowanym pojedynku, występując
przeciwko swojemu wspólnikowi od cukrowych szachrajstw. Najwidoczniej bardziej
odpowiadało im takie, niby honorowe rozwiązanie, niż śmierć przed plutonem
egzekucyjnym. Ciała znaleziono o świcie w szerokiej fosie, biegnącej wzdłuż
torów kolejowych. Gdy tam poszedłem wraz z gromadą dzieci, na miejscu tragedii
pozostawał zakrwawiony bandaż, którym jeden z uczestników dziwnej strzelaniny
próbował opatrzyć ranę. Patrząc na ten rozciągnięty na trawie opatrunek
pomyślałem, że jeden z tych skazańców miał jeszcze jakąś nadzieję na uratowanie
życia.
Denatom
urządzono dość paradny w zamierzeniu pogrzeb. Przywołano garnizonową orkiestrę.
Trumny ułożono na pokrytej czarnym suknem skrzyni ciężarowego samochodu. W kondukcie
żałobnym ruszył prawie cały oddział. Nastrój powagi rozwiał się jednak
momentalnie, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki trąb, bębnów i cymbałów. Tak mogli
zagrać tylko jacyś kompletnie pozbawieni słuchu artylerzyści. Była to parodia
żałobnego marsza, którą uczestnicy ceremonii pogrzebowej przyjęli gromkim
śmiechem.
Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
http://www.lazienki-krolewskie.pl/pl/katalog/obiekty/lkr-811
Edwin Walter
http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
http://www.lazienki-krolewskie.pl/pl/katalog/obiekty/lkr-811
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz