niedziela, 13 września 2015

33. Pożegnanie Lwowa

Drugie wejście Sowietów do Lwowa zostało poprzedzone długotrwałymi atakami ich lotnictwa. Nocami rozpościerały się nad tym miastem łuny pożarów, które obserwowałem z oddalonego o 60 kilometrów Stryja. Większe wrażenie od tych niepokojących blasków wywierał na mnie dochodzący stamtąd odgłos nieustannych detonacji, który po przebyciu tak dużego dystansu brzmiał wprawdzie niezbyt wyraźnie, przypominając jakiś przeciągły pomruk, ale wystarczało mi wyobraźni, aby pojąć co on oznacza. Byłem świadom niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się moi krewni mieszkający we Lwowie. Wyglądało na to, że bombardowanemu miastu i znajdującym się w nim ludziom grozi całkowita zagłada.

Wujostwo, Stanisław i Gracjana, oraz mój kuzyn Ernest przeżyli jednak te mordercze naloty. Spotkaliśmy się w 1948 roku we Wrocławiu. Powiedzieli, że sowieckie bombardowania stworzyły im przysłowiowe piekło na ziemi. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że ich stojący przy ulicy Snopkowskiej domek nie został trafiony przez jedną z bomb, które zrzucano na ten szczególnie interesujący pod względem wojskowym teren. Przy tej ulicy znajdowały się bowiem bloki mieszkalne, pozajmowane przez oficerów niemieckich.

Jeszcze większą tragedią od bombardowań było dla mieszkańców Lwowa pojawienie się w ich mieście sowieckiej piechoty, w której skład wchodziło wielu zdemoralizowanych wojną osobników, nastawionych na gwałty i rabunek. Ci grasujący po ulicach złoczyńcy siali wokół siebie grozę. Z pewnością bardziej ludzcy byli krasnoarmiejcy, którzy pojawili się we Lwowie w 1939 roku. Dowcipni lwowiacy na początku tej pierwszej sowieckiej okupacji nie mogli się powstrzymać od kpin i żartów, gdy spotykali to źle umundurowane i niezdarne wojsko „przodującego kraju socjalizmu“. Odpowiadając na słowne zaczepki ci zabiedzeni ludzie chwalili się fantastycznym uprzemysłowieniem ich kraju. Jeden z nich opowiadał nawet o istniejącej w jego rodzinnym mieście fabryce pomarańczy. Do znanych anegdot z tamtego czasu należy odzywka jakiegoś lwowskiego batiara, który obserwując konne zaprzęgi wojskowego taboru oraz kroczące wśród wozów juczne wielbłądy udał zdziwienie widokiem ich garbów i powiedział:
- Patrzcie, co oni zrobili z tymi biednymi szkapami!
Był w tym szerszy, dość zresztą trafny podtekst, związany z krytyczną oceną komunistycznego ustroju. Żarty skończyły się, gdy Rosjanie przystąpili do masowych aresztowań ludności i wywózek na Sybir. W 1944 roku Lwowiacy liczyli na to, że po zmianie politycznej orientacji i wejściu w skład antyhitlerowskiej koalicji ich wyzwoliciele będą się zachowywać lepiej niż poprzednio, ale były to złudne nadzieje. Znów bowiem nastąpiły aresztowania Polaków ze szczególnym uwzględnieniem ludzi związanych z antyhitlerowskim podziemiem. Gehennę przeżywali też zwykli, spokojni mieszkańcy, do których zaliczali się moi krewni.

Pewnego razu o świcie, wdarło się do ich domu dwóch szeregowców uzbrojonych w bagnety i krótką broń palną. Gospodarz, potężnie zbudowany człowiek, stoczył z nimi walkę. Jednego z napastników ogłuszył uderzeniem krzesła. Drugi w tym czasie zranił strzałem z pistoletu atakującego go psa. Był to Misiek, dzielny owczarek tatarski, który rzucił się do obrony swojego pana. Napotkany opór skłonił nieproszonych „gości“ do ucieczki. Biegnąc przez podwórze, postanowili uciszyć napotkaną tam kobietę, która wołała o ratunek. Jeden z nich przebił ją bagnetem, nie bacząc na to, że była w zaawansowanej ciąży. Przeżyła to jakoś i gdy cierpiała jeszcze po zadanej jej ranie, nastąpił poród. Urodziła córeczkę Basię.

Ernest, kilkuletnie wówczas dziecko, nie był świadkiem tego napadu, bo spał w swoim pokoju. Pamięta, że po przebudzeniu i wejściu do kuchni zauważył miednicę pełną zakrwawionych opatrunków. Zaniepokoił się tym widokiem, zapytał gdzie jest matka, ale nikt z obecnych nie chciał mu powiedzieć, co się z nią stało i że przebywa w szpitalu. Wkrótce nastąpił kolejny napad, podczas którego również ten brzdąc wziął udział w obronie domu. Zauważył, że przez wysokie ogrodzenie usiłuje się przedostać na podwórze sowiecki żołnierz. Przywołał więc ojca i obaj ciskali w intruza doniczkami, pozbieranymi w pośpiechu ze wszystkich okien. Zmusili go w ten sposób do odwrotu.

Nie były to odosobnione akty agresji sowieckich żołnierzy w stosunku do mieszkańców Lwowa. W tych warunkach nie można było zwlekać z tak zwaną „repatriacją“. Wyjeżdżając stamtąd, wiele rodzin wybrało Wrocław jako nowe miejsce swojego osiedlenia. Do dziś pobrzmiewa tam w kawiarniach i na ulicach charakterystyczna lwowska gwara.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz