Drugie wejście
Sowietów do Lwowa zostało poprzedzone długotrwałymi atakami ich lotnictwa.
Nocami rozpościerały się nad tym miastem łuny pożarów, które obserwowałem
z oddalonego o 60 kilometrów Stryja. Większe wrażenie od tych niepokojących
blasków wywierał na mnie dochodzący stamtąd odgłos nieustannych detonacji,
który po przebyciu tak dużego dystansu brzmiał wprawdzie niezbyt wyraźnie,
przypominając jakiś przeciągły pomruk, ale wystarczało mi wyobraźni, aby pojąć co
on oznacza. Byłem świadom niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się moi krewni
mieszkający we Lwowie. Wyglądało na to, że bombardowanemu miastu i znajdującym
się w nim ludziom grozi całkowita zagłada.
Wujostwo, Stanisław i
Gracjana, oraz mój kuzyn Ernest przeżyli jednak te mordercze naloty.
Spotkaliśmy się w 1948 roku we Wrocławiu. Powiedzieli, że sowieckie
bombardowania stworzyły im przysłowiowe piekło na ziemi. Tylko szczęśliwy
przypadek sprawił, że ich stojący przy ulicy Snopkowskiej domek nie został
trafiony przez jedną z bomb, które zrzucano na ten szczególnie
interesujący pod względem wojskowym teren. Przy tej ulicy znajdowały się bowiem
bloki mieszkalne, pozajmowane przez oficerów niemieckich.
Jeszcze większą
tragedią od bombardowań było dla mieszkańców Lwowa pojawienie się w ich mieście
sowieckiej piechoty, w której skład wchodziło wielu zdemoralizowanych wojną
osobników, nastawionych na gwałty i rabunek. Ci grasujący po ulicach złoczyńcy
siali wokół siebie grozę. Z pewnością bardziej ludzcy byli krasnoarmiejcy,
którzy pojawili się we Lwowie w 1939 roku. Dowcipni lwowiacy na początku tej
pierwszej sowieckiej okupacji nie mogli się powstrzymać od kpin i żartów, gdy
spotykali to źle umundurowane i niezdarne wojsko „przodującego kraju
socjalizmu“. Odpowiadając na słowne zaczepki ci zabiedzeni ludzie chwalili się
fantastycznym uprzemysłowieniem ich kraju. Jeden z nich opowiadał nawet o
istniejącej w jego rodzinnym mieście fabryce pomarańczy. Do znanych anegdot
z tamtego czasu należy odzywka jakiegoś lwowskiego batiara, który
obserwując konne zaprzęgi wojskowego taboru oraz kroczące wśród wozów juczne
wielbłądy udał zdziwienie widokiem ich garbów i powiedział:
- Patrzcie, co oni zrobili z tymi biednymi szkapami!
Był w tym szerszy,
dość zresztą trafny podtekst, związany z krytyczną oceną komunistycznego
ustroju. Żarty skończyły się, gdy Rosjanie przystąpili do masowych aresztowań
ludności i wywózek na Sybir. W 1944 roku Lwowiacy liczyli na to, że po zmianie
politycznej orientacji i wejściu w skład antyhitlerowskiej koalicji ich wyzwoliciele
będą się zachowywać lepiej niż poprzednio, ale były to złudne nadzieje. Znów
bowiem nastąpiły aresztowania Polaków ze szczególnym uwzględnieniem ludzi
związanych z antyhitlerowskim podziemiem. Gehennę przeżywali też zwykli,
spokojni mieszkańcy, do których zaliczali się moi krewni.
Pewnego razu o świcie,
wdarło się do ich domu dwóch szeregowców uzbrojonych w bagnety i krótką broń
palną. Gospodarz, potężnie zbudowany człowiek, stoczył z nimi walkę.
Jednego z napastników ogłuszył uderzeniem krzesła. Drugi w tym czasie
zranił strzałem z pistoletu atakującego go psa. Był to Misiek, dzielny
owczarek tatarski, który rzucił się do obrony swojego pana. Napotkany opór
skłonił nieproszonych „gości“ do ucieczki. Biegnąc przez podwórze, postanowili
uciszyć napotkaną tam kobietę, która wołała o ratunek. Jeden z nich
przebił ją bagnetem, nie bacząc na to, że była w zaawansowanej ciąży. Przeżyła
to jakoś i gdy cierpiała jeszcze po zadanej jej ranie, nastąpił poród. Urodziła
córeczkę Basię.
Ernest, kilkuletnie
wówczas dziecko, nie był świadkiem tego napadu, bo spał w swoim pokoju.
Pamięta, że po przebudzeniu i wejściu do kuchni zauważył miednicę pełną
zakrwawionych opatrunków. Zaniepokoił się tym widokiem, zapytał gdzie jest
matka, ale nikt z obecnych nie chciał mu powiedzieć, co się z nią
stało i że przebywa w szpitalu. Wkrótce nastąpił kolejny napad, podczas którego
również ten brzdąc wziął udział w obronie domu. Zauważył, że przez wysokie
ogrodzenie usiłuje się przedostać na podwórze sowiecki żołnierz. Przywołał więc
ojca i obaj ciskali w intruza doniczkami, pozbieranymi w pośpiechu ze
wszystkich okien. Zmusili go w ten sposób do odwrotu.
Nie były to
odosobnione akty agresji sowieckich żołnierzy w stosunku do mieszkańców Lwowa.
W tych warunkach nie można było zwlekać z tak zwaną „repatriacją“.
Wyjeżdżając stamtąd, wiele rodzin wybrało Wrocław jako nowe miejsce swojego
osiedlenia. Do dziś pobrzmiewa tam w kawiarniach i na ulicach charakterystyczna
lwowska gwara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz