poniedziałek, 22 grudnia 2014

8. Przy jednym stole

Zawsze bardzo nastrojowe święta Bożego Narodzenia na całym galicyjskim Podgórzu miały zwykle piękną, śnieżną oprawę. Był to efekt występującego tam klimatu, który charakteryzuje się dużą wilgotnością i niskimi temperaturami w okresach zimowych. Widziałem w Stryju, z jak wielkim trudem odkopywano zasypane śniegiem chodniki. W takich warunkach nikt nawet nie probował odśnieżać jezdni. Na ulicach pojawiały się więc sanie. Ciągnące je konie miały przytroczone do uprzęży dzwoneczki, których delikatne dźwięki stanowiły jakby muzyczne tło do zimowych scen.
Tak jak wszędzie, na tworzenie świątecznego nastroju składał się też widok wnoszonych do mieszkań jodełek lub świerków. Dbano o to, żeby te drzewka były szczególnie dorodne. W domu mojego dziadka bożonarodzeniowe choinki sięgały aż po wysoko sklepiony sufit. Przywożono je z karpackich lasów, z okolic Worochty, znanej zresztą miejscowości wypoczynkowej.
Pod pięknie ozdobionym drzewkiem, a raczej drzewem, układano prezenty dla wszystkich członków rodziny, składającej się z dziadka, babci oraz ich trzech synów i pięciu córek, również z zięciów i synowych, a także z najmłodszego przychówku, do którego ja należałem. Młode małżeństwa miały osobne mieszkania, ale podczas wigilijnej wieczerzy wszyscy ci ludzie spotykali się w swoim pierwszym mateczniku, zarządzanym starannie przez dbającą o utrzymanie tradycji babcię Karolinę. Zachowywano się przy tym bardzo uroczyście. Mężczyźni rozluźniali krawaty dopiero, gdy rozpoczynało się śpiewanie kolęd.
Zdążyłem przyjść na świat dość wcześnie, aby przeżyć i zapamiętać tak właśnie obchodzone święta. Straciły one wiele swojego uroku w latach sowieckiej, a potem niemieckiej okupacji, gdy ludziom zajrzała w oczy bieda. Oczywiście nigdy nie brakło nam śniegu i choinek. Dzięki szczególnym staraniom zdobywano też jakieś produkty żywnościowe na świąteczne kolacje i śniadania. Wszelkie braki nadrabiano optymizmem.
W czasie bardzo ponurej okupacji sowieckiej śpiewane przez nas kolędy przypominały jakieś mruczanda, ale gdy przyszli Niemcy, to przynajmniej w czasie Bożego Narodzenia można było pośpiewać głośno. Ci kolejni okupanci traktowali wyjątkowo pobłażliwie wieczorne, a nawet nocne wędrówki dość licznych grup kolędników. Właśnie w tym czasie nasz dobry znajomy, absolwent sławnego gimnazjum jezuickiego w Chyrowie, na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem postanowił przygotować nam jasełka na podobieństwo widowisk, jakie urządzano ongiś co roku w jego uczelni. Dość zręcznie wykonał z kartonu i drewna głowy: tura z kłapiącą szczęką, osła z długimi uszami i makietę jakiegoś innego jeszcze zwierzęcia. Do tej menażerii dodał maski: śmierci, diabła, króla Heroda i pięknie podświetlaną od środka gwiazdę. W czasie świąt ruszyliśmy z tymi rekwizytami i kolędą pod okna mieszkań naszej szeroko rozgałęzionej rodziny i zaprzyjaźnionych z nami sąsiadów. Nie muszę dodawać, że nasza artystyczna grupa wyróżniała się korzystnie wśród chodzących od domu do domu kolędników i wszędzie przyjmowana była z dużym aplauzem.
W stryjskim środowisku, składającym się m.in. z Polaków i Ukraińców, okres Bożego Narodzenia trwał praktycznie o dwa tygodnie dłużej niż w innych miastach i rejonach, zasiedlonych wyłącznie przez ludność naszej narodowości. Gdy my obchodziliśmy święto Trzech Króli, to Ukraińcy, jako wyznawcy Kościoła wschodniego, szykowali się dopiero do wieczerzy wigilijnej. Ta różnica w kalendarzach dzieliła jednak tylko pozornie te dwie grupy społeczeństwa. Często się bowiem zdarzało, iż Ukraińcy byli zapraszani na świąteczne poczęstunki do polskich domów. Później, gdy oni mieli swoje święto, to Polacy składali im rewizyty.
Przy takich okazjach przekonywano się, że świąteczne zwyczaje i tradycje ludzi tych dwóch narodowości niewiele się różnią. W jednym i drugim przypadku obowiązywał nawet taki sam jadłospis. Jak mi wiadomo, na ukraińską wieczerzę wigilijną podawano podobnie jak w polskich domach dwanaście dań, jeśli było to możliwe. W tym zestawie nie mogło zabraknąć ulubionego przez wszystkich barszczu z uszkami, smażonych karpi, pierogów z kapustą i grzybami oraz kutii, przyrządzanej z ugotowanych ziaren specjalnie oczyszczonej pszenicy, maku, miodu i różnych bakalii. W zasadzie nie wiadomo, kto od kogo przejął te kulinarno-świąteczne zwyczaje. Utrzymywany też był zwłaszcza na wsi wspólny zwyczaj podkładania pod obrusy garstek siana, rozsypywania na podłogach słomy oraz ustawiania po kątach izb snopków różnych zbóż, które miały być dobrą wróżbą na następny rok, a cała izba z rozrzuconą po niej słomą miała przypominać biesiadnikom betlejemską stajenkę.
Kalendarzowe podziały traciły na znaczeniu wobec wspólnego spoiwa, jakim okazywały się te jednakowe tradycje i zdarzające się spotkania przy świątecznych stołach. Takie kontakty były szczególnie cenne w czasach wojny, gdy sowieccy i hiterowscy najeźdźcy dążyli do skłócenia naszych dwóch, od wieków zżytych  z sobą narodów.

Edwin Walter



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz