niedziela, 14 czerwca 2015

20. Mali konspiratorzy

W czasie niemieckiej okupacji najstarszy z moich kolegów, Miecio Gromadka, postanowił, że będziemy wydawać konspiracyjną gazetkę. Nadaliśmy jej tytuł „Avia“, nawiązując w ten sposób do znanych nam, wspaniałych tradycji polskiego lotnictwa. Redakcyjne zebrania odbywały się na strychu niezamieszkanej oficyny. Wchodziło się tam po spróchniałych schodkach, przywieszonych do zewnętrznej strony budynku. Droga do nich prowadziła przez podwórkowy zakamarek, służący mieszkańcom kamienicy jako śmietnik. Uznaliśmy, że to wstrętne miejsce będzie znakomicie kamuflowało naszą tajną działalność.
Na strychu spotykaliśmy się tylko od czasu do czasu, bo większość prac redakcyjnych wykonywaliśmy w swoich mieszkaniach. Mój starszy o ponad dwa lata brat Zdzisław opracował winietę pisma, gdyż już w owym czasie przejawiał zamiłowania plastyczne, które w późniejszym wieku znalazły wyraz w profesjonalnej twórczości artystycznej. Zajmuje się malarstwem sztalugowym i fotografiką.
Wydaliśmy kilka numerów „Avii“, zamieszczając w niej materiały oparte na obserwacjach z życia mieszkańców naszego osiedla i  na zasłyszanych wiadomościach i opiniach na temat toczącej się wojny. Było to o tyle oryginalne pismo, że każdy jego numer ukazywał się tylko w jednym egzemplarzu.
Ta nasza zabawa skończyła się z chwilą, gdy Miecio osiągnął wiek szesnastu lat i został skierowany przez Arbeitsamt do pracy. Pełnił funkcję gońca w jakimś przedsiębiorstwie. Bardzo przy tym spoważniał i straciliśmy z nim kontakt. Również mój brat jakoś nagle wycofał się z naszych wspólnych zabaw. Dopiero ostatnio dowiedziałem się, co było przyczyną zmiany w tej jego postawie. Powiedział mi telefonicznie po przeczytaniu kilku odcinków mojego „Brulionu“, że w tamtym czasie został zaangażowany przez znanego nam kolejarza do wypełniania zadań łącznika w miejscowej organizacji Armii Krajowej. Przenosił tajną korespondencję, ukrywaną w gilzie naboju karabinowego. Moje podejrzenia w tej sprawie wzbudziło to, że pewnego razu wieczorem poprosił mnie o pomoc przy odszukaniu takiej właśnie karabinowej łuski, zagubionej przez niego na ulicy Niecałej. Teraz wyjaśnił mi, że widząc nadchodzący patrol żandarmerii schował pospiesznie ten niesiony w ręce przedmiot do ... dziurawej kieszeni. Jak sam pamiętam, zgubę odnaleźliśmy.
To zdarzenie pozostało na długo naszą tajemnicą. Chyba instynktownie wyczułem, że na ten temat nie należy z nikim rozmawiać. Byłem więc dobrym konspiratorem. Nawet mój brat nie wiedział o tym, że ja też pewnego razu przeniosłem powierzoną mi przesyłkę w postaci woreczka amunicji jakiemuś bojownikowi AK. Był to jednak dla mnie mało ważny fakt w porównaniu z tym, co przeżyłem, gdy znalazłem na naszym przydomowym śmietniku dwa najprawdziwsze granaty.
Jeden z nich miał gładką powłokę. Orientowałem się, że była to niezbyt groźna broń zaczepna. Drugi z granatów był ponacinanym w romby pancerzem, który po rozerwaniu wybuchem mógł razić odłamkami na odległość kilkuset metrów. Moja wiedza o różnych typach broni nie była czymś niezwykłym u młodzika wychowującego się w czasie wojny. Miałem nawet ochotę na zdetonowanie tych granatów, ale wyczułem, że może się to dla mnie źle skończyć.
O wejściu w ich posiadanie nie poinformowałem nikogo z najbliższych mi ludzi. Doszedłem bowiem do prostego wniosku, że jeśli ktoś takie rzeczy wyrzucił na śmietnik, to widocznie były mu niepotrzebne. Wiele zresztą wskazywało na to, że walka z niemieckim okupantem straciła już wszelki sens. Stawało się coraz bardziej jasne, że wkrótce do Stryja znów przyjadą znani nam dobrze Rosjanie. Był to temat częstych rozmów prowadzonych w kręgu moich krewnych i znajomych i dlatego łatwo zrozumiałem przyczyny rozstania się przez kogoś z tym uzbrojeniem.
O znalezieniu granatów powiedziałem tylko jednemu z moich rówieśników, z którym zaprzyjaźniłem się, gdy stara paczka kolegów uległa rozsypce. Nie pamiętam jego imienia. Poznaliśmy się podczas pewnego zimowego dnia. Polował na wróble wokół naszego sadu. Miał przewieszony przez ramię pasek z metalowym pojemnikiem od maski gazowej, wypełnionym już prawie po brzegi martwymi ptakami. Zabijał je celnymi strzałami z procy, aby się nimi żywić. Nigdy nie byłem u niego w domu, nie wiem, skąd przybył. Spotykaliśmy się czasem aż do późnej wiosny. Granaty bardzo go zainteresowały. Włożył je za koszulę i zaprosił mnie na spacer na pola rozciągające się za torami kolejowymi. Minęliśmy przejazd, gdy od strony wsi nadjechał ciężarowy samochód, którego skrzynię wypełniali siedzący na ławkach żołnierze. Auto zatrzymało się przed opadającym właśnie szlabanem, a myśmy przyglądali się temu wojsku. Ogarnęło mnie przy tym przerażenie, bo wiedziałem, czym spowodowane są dwie wyraźnie widoczne wypukłości na koszuli mojego kolegi. Samochód z Niemcami wreszcie odjechał. Mój dzielny towarzysz wykręcił z granatów zapalniki. Te srebrzyście połyskujące przedmioty włożyliśmy do rozpalonego naprędce ogniska. Rozległy się niezbyt silne trzaski i na tym w zasadzie skończyła się nasza akcja. Jeszcze tylko odrzuciliśmy rozbrojone granaty jak zwykłe kamienie.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

http://zpaf-lodz.pl/czlonkowie/zdzislaw-walter/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz