niedziela, 7 czerwca 2015

19. Na wojennej ścieżce

Dość wcześnie odstawiłem zachowane z czasów przedwojennych zabawki, chociaż niektóre z nich mogły stanowić atrakcję nawet dla dorosłych. Była to między innymi kolejka z torowiskami, poruszana sprężynowym napędem oraz starannie wykonana replika pasażerskiego statku oceanicznego z ukrytym pod pokładem zminiaturyzowanym silnikiem parowym. Bardziej od tych kupionych kiedyś przez rodziców zabawek zaczęły mnie interesować przedmioty wykonane własnoręcznie. Jak sobie przypominam, całą swoją uwagę skupiłem na tworzeniu mniej lub bardziej udanych środków obrony.
Zacząłem od zrobienia zwykłej procy. Był to miotacz kamieni z silnym naciągiem ze skrawków grubej, samochodowej dętki. W amunicję zaopatrywałem się na naszym podwórzu, pokrytym częściowo żwirem. Podobne proce mieli moi koledzy. Strzelaliśmy do ustawionych przed sobą butelek i puszek po konserwach. O tym, że nie była to tylko zabawa, świadczy fakt, iż kamienie zastąpiliśmy po jakimś czasie siekańcami z ołowiu. Na pomysł takiego udoskonalenia naszej broni wpadł mój brat, liczący sobie wówczas dwanaście lat. Surowca nam nie brakowało, bo znaleźliśmy w piwnicy resztki ołowianych rur wodociągowych, które pocięliśmy na drobne kawałki.
Ja też wniosłem swój wkład w tworzenie naszego arsenału. Po obejrzeniu wycofanych z użytku ram okiennych doszedłem do wniosku, że znajdujące się w nich stalowe pręty mogą nam posłużyć jako klingi szpad. O białej broni miałem już jakie takie pojęcie, bo dość wcześnie zacząłem czytać powieści Aleksandra Dumasa i Sienkiewicza. Mój pomysł spotkał się z uznaniem brata. Wspólnymi siłami wyostrzyliśmy końce prętów. Jego dziełem były rękojeści, ładnie wykonane z drewna i blachy wyciętej z konserwowych puszek.
Ta broń silnie pobudzała moją wyobraźnię. Wieczorami, przed zaśnięciem, kładłem ją zawsze obok łóżka, w zasięgu ręki. Zaplanowałem też taktykę walki, bo stale żyliśmy pod groźbą napadów band UPA. Miałem zamiar stanąć za skrzydłem zawsze otwartych drzwi mojego pokoju, aby z tego ukrycia przekłuć pierś napastnika. Sądzę, że byłbym zdolny to uczynić.
Wojna i zagrożenie życia niewątpliwie odciskały piętno na psychice dzieci. Nawet pozornie niewinna zabawa wykonanymi przez nas strzałkami, którymi rzucaliśmy do tarcz, przybrała dość bojowy charakter. Krótkie ostrza tych lotek wymieniliśmy na długie gwoździe, którymi można było kogoś śmiertelnie zranić. Na to niebezpieczeństwo zwrócił nam uwagę mieszkający w naszej kamienicy ukraiński sędzia, pan K., który swoją pełną pouczeń perorą, wygłoszoną głośno przy otwartych oknach mieszkań, chciał chyba sprawić wrażenie, że jest człowiekiem miłującym pokój. Zaznaczył, że troszczy się o nasze bezpieczeństwo, czym nas obraził, bo zawsze zachowywaliśmy się w sposób odpowiedzialny. Nie zdarzyło się, żeby któryś z nas zranił kogokolwiek.
Nasze proce, szpady i rzutki o cechach małych włóczni jakoś nie niepokoiły innych lokatorów domu. Jeden z nich stał się nawet moim wspólnikiem przy konstruowaniu strzelby ładowanej prochem strzelniczym, pakułami i ołowiem. Był to pan Strzelecki (nomen omen!), stary i schorowany już człowiek, który przed przejściem na emeryturę pracował w warsztatach kolejowych. Mieliśmy wspólną sień i to sprawiło, że stałem się częstym gościem w jego mieszkaniu, składającym się z kuchni bez okna i dużego pokoju. W kuchni całą długość jednej ze ścian zajmował ciężki stół z przykręconym do blatu imadłem. Był to warsztat, przy którym pan Strzelecki wykonywał od czasu do czasu drobne roboty ślusarskie. Pokój miał dwa duże okna, ale było w nim ciemno od papierosowego dymu, bo zarówno pan Strzelecki jak i jego żona palili grube skręty, wypełnione sieczką z liści drzew owocowych i płatków róży, popijając przy tym jakieś ziołowe herbatki. Ta sympatyczna para staruszków traktowała moje wizyty jako okazję do wspominania swoich podróży do Włoch. Były to zbiorowe wycieczki pracowników kolei w wagonach przemienionych w ruchome hotele. W wybranych miastach ustawiano je na bocznych torach. W ten sposób, dość tanim – jak sądzę – kosztem można było pozwiedzać kawał świata. Słuchając opowieści o Włoszech, przyglądałem się zawieszonym na ścianach pokoju, oprawionym w ramki zdjęciom z widokami Mediolanu, Wenecji, Rzymu i Palermo. Szczególną przyjemność sprawiało mi dotykanie przywiezionego stamtąd i ustawionego w kącie pokoju wydrążonego pnia drzewa korkowego. Czyniłem to za każdym razem, gdy wszedłem do tego pełnego pamiątek pokoju. Kładąc dłonie na egzotycznej korze marzyłem o dalekich podróżach, chociaż wiedziałem, że granice naszego kraju są pilnie strzeżone przez okupantów.
Pan Strzelecki miał trudności z chodzeniem. Ale urządzał sobie spacerki po podwórzu dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Pewnego razu zauważył, że nad czymś pracuję. Już miałem wystruganą część strzelby i zajęty byłem montowaniem lufy. Była to stalowa rurka, stanowiąca niepotrzebny nikomu odpad założonej kiedyś w naszym domu instalacji gazowej. Tę rzecz łączyłem z drewnem blaszanymi opaskami.
- I co dalej? - zapytał pan Strzelecki.
Odpowiedziałem, że potrzebna jest mi wiertarka i on bez zbędnego gadania zaprosił mnie do swojego warsztatu. Umocowaliśmy nitami stalowy czop, zamykający tylną część lufy i wywierciliśmy w nim kanalik, przez który miałem zamiar wprowadzić rozżarzony drut w celu odpalania ładunków. Wkrótce strzelba była gotowa do użytku. Naładowałem ją i ułożyłem na betonowej balustradzie podestu schodów. Obok mnie stał pan Strzelecki. Był chyba zdenerwowany, bo z trudem oddychał. Jego astmatyczne rzężenia i poświsty zagłuszył huk wystrzału. Ze ściany pobliskiej oficyny posypał się poodbijany kawałkami ołowiu tynk, a staruszek jakby odzyskał zdrowie. Śmiał się i wykonywał coś w rodzaju wojennego tańca.

Edwin Walter


http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter
http://zpaf-lodz.pl/czlonkowie/zdzislaw-walter/



Edwin Walter, Stryj 1944 r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz