piątek, 28 listopada 2014

5. Messerschmitty nad Rajłowem


Trudno dociec, dlaczego niemieckie lotnictwo zaatakowało we wrześniu 1939 roku niewielki Rajłów, położony nad płynącą z Karpat rzeczką Kłodnicą. Nie jest to nawet wieś. Znajdował się tam folwark z kilkoma chałupami, rzadko rozrzuconymi przy drodze, stanowiącej odnogę gościńca Stryj-Drohobycz. Przy tej drodze, wiodącej do niemieckiej kolonii o nazwie Brygidan, była też wytwórnia drewnianych taczek. Poza tym na Rajłów składały się jeszcze trzy zupełnie wyizolowane gospodarstwa rolne. W jednym z nich, należącym do mojego dziadka, nasza dość liczna rodzina schroniła się na czas bombardowań Stryja, w którym mieszkaliśmy.
Nie były to zresztą wielkie bombardowania. Duże wrażenie na ludności wywarło to, że po niemieckim nalocie zawalił się pewien dom i zginęła kobieta, której zwłoki pozostawały przez kilka godzin na widoku. Zaniepokojony możliwością nasilenia bombardowań senior naszej rodziny sprowadził wóz konny i zawiózł nim toboły z pościelą oraz część swojej progenitury do Rajłowa. Kilka osób, dla których zabrakło miejsca w wozie, pojechało rowerami do tego bezpiecznego - jak się nam wydawało - azylu.
Byłem jednym z pasażerów kolebiącego się wozu. Z wysokiej sterty kołder, pierzyn i poduszek przyglądałem się gromadom zmęczonych marszami żołnierzy i cywilom, którzy podobnie jak my gdzieś wędrowali. Na jednym z krótkich postojów ktoś nam powiedział, że ukraińscy dywersanci przecinają przewody wojskowych linii telefonicznych. Jeśli mnie pamięć nie myli, te przewody były poprowadzone nisko nad ziemią, tuż przy skraju drogi, wręcz w zasięgu ręki każdego przechodnia. Wcale się więc nie dziwię, że dywersanci korzystali ze stworzonej im okazji do szkodzenia naszemu wojsku.
Mój dziadek też wykazał się nadmierną ufnością wobec Ukraińców. Pod koniec drugiego dnia naszego pobytu w Rajłowie ujrzeliśmy tuż przed zachodem słońca bandę ludzi uzbrojonych w jakieś połyskujące narzędzia. Mogły to być bagnety. Ci ludzie wyszli na skraj lasu znajdującego się po drugiej stronie Kłodnicy i zmierzali prosto w kierunku naszego domu. Ogarnął nas niepokój, ale oni nagle przystanęli, bo zauważyli jadące drogą od zachodu dwie furmanki. Na tych nędznych pojazdach, ciągnionych powoli przez wychudzone konie, jechali polscy żołnierze, uzbrojeni w karabiny. Pojawienie się tego wojska uratowało nas chyba przed rzezią.
Wygłodniali wędrowcy otrzymali w gospodarstwie dziadka strawę i miejsce do spania. Dzięki ich obecności noc minęła nam spokojnie, ale rankiem nasi opiekunowie musieli ruszyć w dalszą drogę, a my znów zostaliśmy na łasce Ukraińców, których zamiarów mogliśmy się domyślać. W tej sytuacji dziadek udał się do oddalonego o kilka kilometrów Brygidanu, gdzie poprosił niemieckich kolonistów o użyczenie nam przytułku. Jego prośba została spełniona. Otrzymaliśmy cały dom do dyspozycji. Można więc było przystąpić do ewakuacji. Załadowaliśmy na ręczny wózek i taczki pościel oraz trochę prowiantu. Ruszyliśmy polami na skróty do zbawczego osiedla. Nagle nad naszymi głowami pojawiły się dwa myśliwskie samoloty. Nie wątpię, że były to Messerschmitty. Ich piloci otworzyli ogień. Wiezione przez nas białe toboły były z daleka widoczne. Ci napastnicy nie pomylili więc nas z jakimś oddziałem wojska. Wystrzelone w naszym kierunku serie pocisków nie wyrządziły jednak nikomu najmniejszej szkody mimo kilkakrotnych nawrotów atakujących maszyn.
Nie wykluczam, że była to okrutna zabawa, urządzona ku uciesze mieszkańców niemieckiej kolonii. Jest też prawdopodobne, że któryś z nich mógł wcześniej, przy pomocy radiowego nadajnika, puścić w eter informację o tym co dzieje się w rejonie Brygidanu. Wiadomo, że hitlerowscy najeźdźcy mieli w Polsce dobrze wyposażonych agentów. Byłoby więc dziwne, gdyby w typowej, dobrze zorganizowanej niemieckiej kolonii nie działał jakiś "radiowiec". ale mogę stwierdzić, że nie wszyscy byli tam do nas wrogo nastawieni. W przydzielonym nam domu czuliśmy się bezpiecznie, chociaż traktowano nas jak zadżumionych. Nie pamiętam, żeby ktoś nas odwiedził.
Tak minęło kilka dni, aż w pewnym momencie dziadek został poinformowany, że musimy się wynosić z powrotem do Rajłowa. Nie było wyboru. Ledwo dotarliśmy do swojego domu, gdy na widocznej z jego okien drodze pojawiły się dwa sznureczki jakichś manekinów. Ktoś powiedział, że idą Niemcy. Wybiegłem samotnie na skraj sadu, aby lepiej się przyjrzeć tym dziwnym przybyszom. Byli uformowani w niewielkie kolumny. Szli nad rowami po obu stronach drogi. Stawiali kroki rytmicznie i mocno. Byli uzbrojeni w karabiny i pistolety maszynowe. Do pasów mieli przywieszone granaty. Odczułem lęk, ale oni jakby mnie nie zauważyli. Szli w stronę Brygidanu, gdzie czekało ich z pewnością miłe powitanie.
Radość mieszkańców tej "wyzwolonej" kolonii nie trwała jednak długo. Gdy na terenach południowo-wschodniej Polski wojska hitlerowskie uprzejmie ustąpiły miejsca Armii Czerwonej, koloniści z Brygidanu i z innych niemieckich osad zaczęli się przygotowywać do podróży. Ich zbiorowy exodus do Reichu przypadł na okres zimowy. Jechali konnymi zaprzęgami, przypominającymi tabory cygańskie. Wozy mieli zadaszone odpowiednio wygiętymi płatami sklejki, spod których wystawały rury piecyków. Nie były to znane dziś "kempery", ale wiadomo, że wielu pozostających wówczas na miejscu Polaków spotkał gorszy los.

Edwin Walter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz