niedziela, 23 sierpnia 2015

30. Zagubione Orlęta

Istrebitielnyje bataliony składały się z polskich ochotników, wśród których było wielu harcerzy. W naszym środowisku nazywano żołnierzy tych oddziałów „Orlętami“, nawiązując w ten sposób do legendy lwowskich „Orląt“. Było to o tyle trafne, że zadaniem ubranej w sowieckie mundury młodzieży była walka ze zbrojnymi oddziałami ukraińskich nacjonalistów. Jest jednak jasne, że organizatorzy tych batalionów mieli na względzie swoje własne cele. Narażali bowiem życie młodych, nieprzygotowanych do walki Polaków. Cudzymi rękami zwalczali antysowiecko nastawione bandy UPA i na dokładkę podsycali nienawiść Ukraińców do ludności polskiej. Do tych ochotniczych ugrupowań przyjmowano młodzież w wieku przedpoborowym. Starsi mężczyźni, zdolni do noszenia broni, byli powoływani do służby w jednostkach liniowych. Nawiasem mówiąc, w 1944 roku, prąc do przodu sowieckie siły zbrojne wymagały pilnie uzupełnień. Na zdobytych terenach Galicji urządzano masową brankę, której podlegali nawet czterdziestoletni ojcowie rodzin. Ukraińców wcielano do Armii Czerwonej, a Polaków do Wojska Polskiego.

Jeden ze znanych mi Ukraińców, z zawodu szewc, nie zabawił długo na froncie. Wrócił do domu z ciężkimi, ledwo zagojonymi ranami. Stał się inwalidą, ale był szczęśliwy, że uszedł z życiem. Opowiadał straszne historie. Gdy ze zranioną nogą doczołgał się do punktu sanitarnego, to nie został tam przyjęty, bo porzucił na polu walki karabin. Musiał więc przywlec swoją broń i dopiero wówczas zajęła się nim służba medyczna. Gorzej powiodło się mojemu dalekiemu krewnemu, Jankowi z Grabowiec. Ten patriotycznie usposobiony młodzian z radością przyjął wezwanie do Wojska Polskiego, nie przeczuwając, że wkrótce poniesie śmierć. Ginęli też jego młodsi koledzy, wchodzący w skład istrebitielnych batalionów.

W tamtym czasie niewiele wiedziałem o tych formacjach. Przypadek sprawił, że ujrzałem kiedyś odprawę niewielkiej grupy ubranych w przydługie szynele strzelców. Mieli na głowach czapki z gwiazdami. Mówili po polsku. Wyszli gromadnie z budynku NKWD i po krótko trwającej zbiórce zajęli miejsca na wymoszczonych słomą furmankach. Było to w Stryju przy ulicy Powiatowej, późnym popołudniem. Szykowano więc chyba jakąś nocną akcję.

Domyśliłem się, że wyjazdy strzelców mogą mieć bezpośredni związek z organizowanymi od pewnego czasu pochówkami żołnierzy na cmentarzu komunalnym. Były to dość wymyślnie wyreżyserowane ceremonie z udziałem orkiestry wojskowej i kompanii honorowej. Zdarzało się, że grzebano równocześnie po dwóch i trzech żołnierzy. Głośne dźwięki żałobnych melodii można było usłyszeć z daleka. Na ten sygnał okoliczna dzieciarnia porzucała zabawy i biegła na cmentarz, aby posłuchać z bliska huku karabinowych wystrzałów, oddawanych na cześć poległych. Ja też bywałem na tych pogrzebach.

Bardzo przykre wrażenie wywierał na mnie widok odkrytych trumien z leżącymi w nich zwłokami. Zastanawiałem się przy tym, dlaczego tym żołnierzom odbierano po śmierci buty. Z każdej trumny wystawały gołe stopy, co nie dodawało powagi żałobnym uroczystościom. Wręcz tragikomicznie wyglądały też, w moim odczuciu, ustawiane na grobach pomniki. Były to zbite z desek słupki, na których szczytach umieszczano wycięte z blachy gwiazdy. Te słupki pokrywała krwistoczerwona farba i jak pamiętam, ten właśnie kolor zabarwił duży fragment stryjskiego cmentarza.

Więcej informacji na temat istrebitielnych batalionów zgromadziłem stosunkowo niedawno, w toku rozmów z ludźmi, którzy należeli ongiś do tych niezwykłych oddziałów. Były mieszkaniec okolic Kołomyi stwierdził, że współpraca z NKWD nie stanowiła hańby dla Polaków, szczutych przez ukraińskich nacjonalistów. Zwłaszcza młodzież ze wsi i małych miasteczek chętnie przyjmowała karabiny z rąk Sowietów, aby móc przeciwstawiać się bandyckim napadom. Niektóre z batalionów działały bardzo skutecznie. O kilku zwycięskich bitwach polskich „Orląt“ opowiedział mi pewien mieszkaniec Szczecina, pochodzący z okolic Baworowa w województwie tarnopolskim. Zastrzegł on sobie anonimowość, gdyż wciąż obawia się odwetu. 

Nie mogę też ujawnić nazwiska innego jeszcze, znanego mi uczestnika walk z ukraińskimi nacjonalistami. Gdy zapytałem go skąd pochodzi, odpowiedział mi: „Ja z Buczacza“. Próbował w ten sposób jakby zatrzeć tropy, ale przyznał w końcu, że urodził się i mieszkał w Petlikowicach Starych koło Buczacza. Była to duża, zelektryfikowana wieś, licząca 830 domów. Jej ludność składała się po połowie z Polaków i Ukraińców. Do przyjścia Niemców wszyscy ci mieszkańcy żyli w przyjaźni.

Mój znajomy miał ojca Polaka, a matkę Ukrainkę. Zgodnie z wolą zmarłego w 1939 roku ojca przestrzegał zasad religii rzymskokatolickiej, chociaż matka chodziła na nabożeństwa do cerkwi. Miał 11 lat, gdy niemieccy okupanci oddali polską szkołę Ukraińcom. Zaczął wówczas uczęszczać na tajne lekcje do księdza Skulicza. Zrobiło się niebezpiecznie. Na drodze do Buczacza napadano na podróżnych. Pewnego razu uzbrojona banda zatrzymała ludzi jadących furmankami. Kobiety wyrzucono z wozów, a mężczyzn wyprowadzono do pobliskiego lasu. Tam zostali prawdopodobnie zamordowani.

W samej wsi nie zdarzyły się żadne zabójstwa, ale Polacy czuli się zagrożeni. Wiele polskich rodzin ukrywało się w piwnicach swoich domów, a w grudniu 1943 roku prawie jedna trzecia ludności wsi zamieszkała w kościele. Pozanoszono tam pościel i urządzono legowiska. Niektórzy mężczyźni byli uzbrojeni w granaty. Kilku miało zdobyte gdzieś pistolety. Do napadu jednak nie doszło, chociaż zdarzyło się to w sąsiednich wsiach. W Babulince banderowcy wymordowali trzydziestu mieszkańców i księdza. Po tej straszliwej rzezi, zjechali tam jacyś Niemcy i obfotografowali zmasakrowane zwłoki, ale nie przeprowadzili żadnego dochodzenia w celu wykrycia i ukarania sprawców tej zbrodni.

Wkrótce nadszedł czas grozy zarówno dla Polaków jak i Ukraińców żyjących w rejonie Buczacza. Zbliżył się front. Toczono tam ciężkie, trwające przez wiele tygodni walki. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Wycofujący się Niemcy odnieśli nawet krótkotrwały sukces, zamykając pod Buczaczem w okrążeniu radziecką pierwszą armię wojsk pancernych.

Ten fakt został odnotowany w niemieckiej literaturze pięknej. Bohater znanej powieści Guntera Grassa „Kot i mysz“, pancerniak Mahlke, zniszczył tam kilka radzieckich czołgów, za co został odznaczony medalem i nagrodzony urlopem. Już nigdy nie wrócił na front. Zdezerterował i popełnił w końcu samobójstwo.

Jeszcze ważyły się losy bitwy, gdy do Petlikowic Starych wkroczyli Rosjanie. Po całkowitym opanowaniu przez nich rejonu Buczacza zarządzono pobór do wojska. Polskiej młodzieży w wieku przedpoborowym, z roczników 1927-1932, dano do wyboru wstąpienie do grup saperskich, zajmujących się rozminowywaniem terenów, albo do oddziałów operacyjnych, przeznaczonych do zwalczania band UPA. Mój znajomy wybrał tę drugą formację, której nadano nazwę „istrebitielnych batalionów“. Pozostawał w niej od sierpnia 1944 do 31 lipca 1945 roku. Prawie co nocy brał udział w akcjach bojowych. Mówił, że młodzież chętnie służyła w tych batalionach, bo one ochraniały Polaków.

Przed wyjazdem na zachód ten kilkunastoletni wówczas chłopak postanowił wraz z dwoma kolegami, że powrócą kiedyś do swojej wsi. Wspólnie zakopali przy fundamencie pewnej stajni znalezioną na pobojowiskach broń, licząc na to, że jeszcze im się kiedyś przyda. Od tamtego czasu minęło jednak już pół wieku. Jeden z nich siedzi teraz przede mną. Jest to mądry człowiek, który już dawno pogodził się z myślą, że nie ma szans powrotu do swoich rodzinnych stron. Pijemy zrobioną przez niego nalewkę. Cichutko nuci śpiewaną kiedyś w Petlikowicach Starych piosenkę z refrenem:
Hiczacza, hiczacza,
A horiłka z Buczacza,
A kieliszok z Trembowli,
Daj wam boże zdrowli.


Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz