niedziela, 16 sierpnia 2015

29. Końcówka

Na peryferiach Stryja jacyś nieznani sprawcy weszli pewnej nocy do jednego z domków przy ulicy Bocznej i Konarzewskiego i strzałami w głowę pozbawili życia znajdujące się tam osoby. Z nastaniem dnia zebrał się przy tym domu tłum gapiów. Niektórzy wchodzili do jego budzącego grozę wnętrza, aby obejrzeć zwłoki leżące w skrwawionej pościeli. To smutne widowisko trwało wiele godzin, bo organy policyjne nie przejawiały żadnego zainteresowania dokonanym morderstwem. Według szeptanych pogłosek mogła to być sprawka ukraińskich terrorystów.

Po tym wydarzeniu moja rodzina bardzo się zaniepokoiła o los naszych bliskich, prowadzących gospodarstwo rolne w odludnym miejscu między Stryjem a Drohobyczem, nad rzeką Kłodnicą. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ci ludzie nie mogą liczyć na żadną pomoc w razie napadu na ich dom. Gospodarz, mój wujek Józef, polegał tylko na zorganizowanych przez siebie środkach samoobrony. Miał trochę uzbrojenia, na które składała się kolekcja małokalibrowych karabinków, które w lepszych czasach służyły mu do sportowej rozrywki i zwalczania plagi jastrzębi. Miał też pistolet, ale nawet z tym całym „arsenałem“ nie mógłby się skutecznie przeciwstawić zgrai żądnych krwi banderowców. Największe niebezpieczeństwo pojawiało się nocami. O takiej właśnie porze wymordowano Polaków w pobliskiej wsi.

Gdy zapadał zmrok, to wujek, jego żona i kilkuletni syn Waldemar opuszczali dom i chowali się w dobrze zamaskowanej ziemiance. O tym schronie, wydrążonym w ścianie urwistego brzegu wartko płynącej rzeczki, dowiedziałem się dopiero w ostatnim czasie, gdy mój kuzyn podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z dzieciństwa. Jak powiedział, bał się wchodzić do tego podziemia, ale największy stres przeżył tam z całkiem innego powodu, i to podczas pięknego, słonecznego dnia.

Przeleciała właśnie nad wiejskim domem armada złożona z kilkuset amerykańskich superfortec. Nie było wątpliwości, że za kilka minut odbędzie się dywanowe bombardowanie znajdującego się w niezbyt dużej odległości Drohobycza z jego rafinerią naftową. Przerażona tą perspektywą rodzina pobiegła do swojej podziemnej groty. Nie było to konieczne, ale nie należy się dziwić, że tak postąpiła. Nawet w czasie wojny nie widywano nad terenami Galicji tak wielkich formacji samolotów. Zgodnie zresztą z przewidywaniami tych ludzi nastąpiło coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Kuzyn do dziś wspomina ów nalot jako jedno z najcięższych doświadczeń swojego dość już długiego życia. Wciąż przypomina sobie osypującą się na niego glinę z lichego przykrycia schronu.

Ja też widziałem te amerykańskie samoloty, gdy przelatywały nad Stryjem na dużej wysokości i kierowały się na Drohobycz. Był to jednak dla mnie i innych obserwatorów raczej krzepiący widok, bo stanowił jedną z zapowiedzi rychłej już klęski hitlerowskich Niemiec. Tej klęski mogli się obawiać nie tylko hitlerowcy, ale też członkowie faszystowskich band UPA.

Oczywiście, nie wszystkich Ukraińców traktowaliśmy jako swoich wrogów. Tę narodowość reprezentowała na przykład żyjąca z nami w jednej kamienicy rodzina sędziego K., z którą nie mieliśmy nigdy żadnych konfliktów. Jedynie syn sędziego, Daniło, dokuczył nam trochę swoimi uporczywymi ćwiczeniami gry na skrzypcach, zwłaszcza, gdy do znudzenia powtarzał jakieś trudniejsze frazy utworów muzycznych. Trudno nam było też zaakceptować zmiany w zachowaniu się tego, początkowo całkiem układnego, młodzieńca. Nagle przestał zauważać mijanych na schodach sąsiadów, przyjmując ostentacyjnie hardą postawę. Przestaliśmy go więc nazywać familiarnie Dańkiem. Otrzymał miano hajdamaka, czyli zbuntowanego Ukraińca i tak już zostało, aż do chwili, gdy z całą swoją rodziną zniknął nam z pola widzenia. Nastąpiło to na krótko przed wycofaniem się Niemców ze Stryja.

                                                *   *   *

Po opublikowaniu tego odcinka „brulionu“ kilka osób podzieliło się ze mną swoimi wspomnieniami, związanymi z amerykańskim nalotem na Drohobycz. Jeden z czytelników powiedział mi, że zobaczył wówczas jakby deszcz spadających na miasto bomb. Uważam, że bardzo ciekawym przyczynkiem do wiedzy historycznej na ten temat może być fragment listu, przesłanego mi przez Pana Juliusza Markowskiego ze Szczecina: „Nalot lotnictwa amerykańskiego na rafinerię  Polmin w Drohobyczu obserwowałem z odległego zaledwie o 5 kilometrów Borysławia. Bombowcom amerykańskim towarzyszyły myśliwce sowieckie. Trasa przelotu wyznaczona była przez dowództwo Armii Krajowej celem ominięcia obrony przeciwlotniczej. Dlatego samoloty po zrzuceniu bomb, nie dolatując do centrum Borysławia, już nad Tepciuchem skręciły pod kątem prostym w kierunku Tustanowic, kontynuując lot na Wiedeń. – Po nalocie byłem w Drohobyczu przy wręczaniu przez przedstawiciela Okręgowej Delegatury Rządu, Franciszka Zborowskiego, dotacji dla ofiar nalotu, którą wręczyliśmy prezesowi RGO inż. Dubikowi“.

Edwin Walter

http://encyklopedia.szczecin.pl/wiki/Edwin_Walter

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz